czwartek, 13 grudnia 2012

Przedświątecznie - o dawaniu i przyjmowaniu

W powietrzu aż iskrzy od pytań typu "Co mam jej/mu kupić pod choinkę?!". Próbujemy odgadnąć pragnienia bliskich i zmieścić to jednocześnie w naszych granicach finansowych. Przyjmujemy różne strategie: 

  1. pytamy wprost o to, jakich prezentów nasi krewni oczekują; 
  2. intensywnie dedukujemy, wykonując karkołomne operacje myślowe ("W zeszłym roku ucieszyła się z odkurzacza, to może w tym roku kupię jakieś ekstra bezpyłowe, bezkurzowe worki?"); 
  3. kupujemy to, co zwykle (np. żelazny zestaw dla panów: skarpetki, dezodorant, koszulę i krawat);
  4. robimy listę rzeczy, które chcielibyśmy dostać (gdzie nr "1" oznacza najwyższy priorytet);
  5. umawiamy się na jakąś kwotę, za którą każdy kupuje sobie coś, co chce.
Taaak,  obdarowywanie się to bardzo sympatyczny zwyczaj... Ale męczący może być bardzo.

Z moich obserwacji wynika, że najtrudniej kupić coś sensownego dzieciom. Wydaje się, że zabawek, słodyczy i innych atrakcji jest mnóstwo. Ale problem nie leży w braku wyboru. Coraz częściej słyszę od znajomych, którzy są ciociami, wujkami itp., że wybór prezentu dla jakiegoś ukochanego szkraba jest dla nich bardzo frustrujący. Dlaczego? "Bo on/ona już wszystko ma!" Rodzice, dziadkowie dwoją się i troją, aby spełniać, nawet bez okazji, wszystkie zachcianki ukochanych latorośli. 
Można powiedzieć, że zaczynamy cierpieć z powodu nadmiaru. Mało znam dzieci, które bardzo pragną przez dłuższy czas jakiejś rzeczy. Nie jest im dane zaznać tego, jak to jest, kiedy czegoś bardzo się pragnie, bo wystarczy powiedzieć o tym babci, czy dziadkowi, a wydadzą ostatni grosz, żeby zaspokoić kolejną zachciankę, żeby dziecku niczego nie brakowało. Dobra, które otaczają kogoś takiego, nie kosztują wiele wysiłku, ale też są niewiele warte.
Wbrew tezie, że rozwój bierze się z dostatku, sądzę, że jest inaczej: rozwój bierze się z niedostatku, braku. Taki stan generuje nasze pragnienia, stymuluje marzenia i często motywuje.
Czy to znaczy, że najlepiej nie kupować żadnych prezentów? Zdecydowanie nie o to chodzi. To, co napisałam wyżej, prowadzi mnie do wniosku, że najlepszą strategią jest wsłuchać się w to, czego pragną bliscy nam ludzie, oddzielić ziarno od plew, czyli zachcianki od marzeń i potrzeb i dopiero tak przygotowanym wybrać się na "prezentowe" zakupy. Może czasem wystarczy wypisać i ozdobić karnecik na specjalny czas z mamą i tatą lub kimś bliskim do wykorzystania?
Jeśli mimo takiego podejścia, wręczymy lub dostaniemy coś nietrafionego, to potraktujmy to jako zadanie ze sfery rozwoju osobistego: uśmiechnijmy się szeroko i z serca podziękujmy za ten dowód pamięci i troski. Bo cokolwiek otrzymujemy, jest to dar. A każdy dar to zachęta do radości ze wspólnego przebywania i pamiętania o sobie, niezależnie jaką przyjmuje formę.


Zamiast komentarza: filmik

poniedziałek, 5 listopada 2012

W służbie Jaśnie Pani Oświaty

Wreszcie to powiem: Król jest nagi! Z utrwalonymi mądrościami ludowymi w stylu: "zły to ptak, co własne gniazdo kala", nie przychodzi mi to łatwo w odniesieniu do środowiska, w którym pracuję ponad 10 lat. Tak, jestem nauczycielką. Pracując w oświacie, poznałam wiele interesujących, mądrych osób; sporo się też nauczyłam. Jednak coraz bardziej wzbiera we mnie złość, poczucie bezsilności i marnowania potencjału ludzkiego (zarówno wśród nauczycieli, jak i wśród uczniów) na rzecz coraz większej biurokracji (rządzą procedury), zrzucania wszystkiego, co się da na belfrów pod hasłem: "i tak macie za dobrze...", umywanie rąk różnej maści "kierowników" od odpowiedzialności, niechęci do działania wśród grona pedagogicznego ("bo tak trudno teraz o pracę")... Ok, na razie wystarczy. Bo znowu się nakręcam. 
Mam dość przepraszania wszystkich, że jestem nauczycielką...
Zdarza mi się nie przyznawać do swojego zawodu, żeby uniknąć lawiny żalów, niechęci i narzekania. Zastanawiam się wtedy, dlaczego tak się dzieje. Z jednej strony może to być zazdrość o przywileje, których inne grupy zawodowe nie mają, a z drugiej - fakt, że wiele osób w trakcie swojej edukacji, zostało skrzywdzonych przez osoby rzekomo mądrzejsze, lepiej wykształcone. A potem odbijają sobie na innych. Smutne, kiedy słucham opowieści o ludziach, którzy pracują z dziećmi, a którzy się do tego nie nadają. Trwają dzielnie w obronie "słusznych" wartości, bo chroni ich Karta Nauczyciela... Dyrektor, nawet jak jest zasypywany skargami od uczniów, rodziców, innych nauczycieli (choć to się rzadko zdarza), niewiele może zrobić. Ale i dyrektorzy są różni. 
I w takim oto bagienku wychowujemy naszą młodzież...
Gorzkie to słowa, wiem. Jednak wierzę, że prawda może nas wyzwolić. Marzę, by o tym, co chore i zgniłe w oświacie mówić głośno. Ale o tym, co dobre i wartościowe - również, bez obawy o martwą ciszę, kiedy się wchodzi do pokoju nauczycielskiego.
Do napisania tego postu zmobilizowała mnie książka L. Bojarskiej "Belfer na huśtawce. O autorytecie nauczyciela". Napisana dosadnym językiem, jest jak walnięcie pięścią w stół. Czytając ją, czułam, jak lepiej mi się oddycha. W końcu ktoś bez ceregieli wyraził to, co sama widzę (z małymi wyjątkami). Jakby ktoś otworzył okno w pokoju, w którym czuć stęchlizną i dawno nie było wietrzone - okno w pokoju nauczycielskim.

środa, 17 października 2012

Czy nasze słowa świadczą o nas?

Chwilowo straciłam głos. Na szczęście ręce mam sprawne.:) Po intensywnym zawodowo czasie znów odczuwam potrzebę pisania i wracam do swojej wirtualnej przestrzeni tkanej słowami. I dziś post o słowach właśnie. 
Język, jakim się ktoś posługuje, świadczy o nim samym. Sprawa wydaje się prosta i dotyczy tzw. kultury języka. Jednak występując publicznie i chcąc dotrzeć do słuchaczy, powinniśmy go dostosować do odbiorcy. Również jeśli chcemy sprowokować słowami do reakcji (wywołać emocje, określone nastawienie), dobrze, by odpowiednio dobrać słowa, nawet jeśli stoją w opozycji do ogólnie przyjętych norm. 
W swojej trenerskiej praktyce nie raz się przekonałam, że tzw. "gładkie słówka" sprawiają, że jest miło, jednak nie mają w sobie dość mocy, by pobudzić zmęczonych uczestników. Kluczowa jest tutaj grupa odbiorców: inaczej będziemy mówić do dzieci, inaczej do robotników, a jeszcze inaczej do doktorantów.
Wobec tego mogę sformułować tezę, że język nie zawsze świadczy o jego użytkowniku. 
Niedawno w jednej ze starych książek jeszcze z czasów studenckich, która szczęśliwie ocalała z kilku przeprowadzek, znalazłam kartkę z wypisanymi rzadko używanymi słowami, archaizmami. Zdarza mi się ich używać, chociaż za każdym razem spotykam się z pytaniami o znaczenie. Oto niektóre z nich:

  • aniżeli, atoli - lecz, mimo to;
  • autożyro - helikopter, śmigłowiec;
  • balotaż - głosowanie, zwykle tajne;
  • bifurkacja - rozszczepienie, rozdzielenie na 2 części;
  • chędożyć - przest. czyścić, porządkować;
  • diasek - diabeł
  • zbiesić się - (moje ulubione) - pogorszyć zachowanie
Czy ww. słowa jakoś o mnie świadczą?

wtorek, 21 sierpnia 2012

Minął rok - podsumowanie

Czas się dopełnia... Mój gap year dobiega końca. Przeglądam notatki dotyczące moich planów. Z perspektywy czasu widzę, że decyzja o rocznym urlopie była jedną z moich lepszych inwestycji w życiu. W ciągu tego okresu podreperowałam swoje zdrowie, siłę emocjonalną i duchową. Miałam czas na ciekawe spotkania i dla siebie. Uświadomiłam sobie wyraźnie, że w tym momencie jestem tu, gdzie chcę i że jest mi dobrze. Popracowałam fizycznie przy remoncie i doświadczyłam, że tynkowanie, malowanie mnie relaksuje. Nieco "umeblowałam" głowę, w której zrodziło mi się też kilka pomysłów. Wiem już czego potrzebuję, a czego i kogo powinnam się wystrzegać. Zdałam sobie sprawę, że często dostrzegam tylko jakiś kawałek rzeczywistości - jeden element puzzli, że potrzebuję innych, by dobrze funkcjonować. Tak..., to był dobry czas...
Z zainteresowaniem czekam już na to, co przyniesie kolejny rok. A zapowiada się ciekawie. Na początek rusza moja nowa firmowa strona internetowa. Oficjalna premiera na dniach.:)

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Stephen Covey nie żyje

Ten post miał być o czymś innym. Ale właśnie z opóźnieniem przeczytałam na blogu Steve'a Pavliny, że 3 tygodnie temu zmarł Stephen Covey. Ważna postać dla mnie. W swoich szkoleniach bardzo często wykorzystuję jego dokonania. Pomógł mi też zmienić mój sposób myślenia, zwłaszcza odnośnie zarządzania czasem. Ostatnio przeczytałam jego "Szybkość zaufania". Na własnej skórze przekonałam się, że ma to wymiar ekonomiczny. W jego koncepcjach najbardziej ujmuje mnie to, że szeroko rozumiany sukces życiowy opiera na wartościach. 
Naprawdę wielka szkoda, że odszedł...

wtorek, 10 lipca 2012

Co kawa w sobie ma?

Miło zacząć dzień od filiżanki kawy. Do tego jeszcze gazeta... Ktoś miał świetne wyczucie - w "Gazecie Wyborczej" z 09. lipca znalazł się artykuł zatytułowany po prostu "Kawa". 
I co się okazało? 
  1. "Do kawiarni nie chodzimy na kawę, lecz po to, by spotkać się ze znajomymi." I rzeczywiście. Jak pomyślałam, to okazało się, że kawa jest tylko pretekstem. Często nawet nie zamawiam kawy...
  2. "Kawa to produkt lifestyle'owy. (...) Co to oznacza? Po pierwsze, że może być droga, bo kupując kawę w kawiarni, klienci pokazują, że ich stać, są dynamiczni i podążają za tzw. trendami." Mimo że kawa na świecie tanieje... To za co płacimy?
  3. "(...) W cenie filiżanki płaci się przede wszystkim za czynsz (...), prąd, wygodne fotele, pensje pracowników, darmowe gazety i ów lifestyle." Według wykresu, na cenę kawy latte składa się 5% kosztów mleka, 20% - kawy, 23% - podatku vat i 52% stanowi marża.
To ja jednak wypiję dzisiaj kawę w domu...

...taką, jak ta.

Plik:Kawa (1).jpg

wtorek, 26 czerwca 2012

Świat mnie rozpieszcza

Świat mnie rozpieszcza. W czasie ostatnich kilku tygodni spotkało mnie wiele dobra ze strony innych ludzi oraz "okoliczności przyrody". Odwiedziny wspaniałych osób i poznawanie nowych, słodkie truskawki,  niesamowita pogoda bez deszczu na spacer po Ustce ze znajomą z Warszawy, przepyszna chińska zielona herbata w pięknej porcelanowej filiżance przywiezionej dla mnie z drugiego końca świata, stworzenie sobie możliwości prowadzenia szkoleń w ciągu najbliższych kilku miesięcy, fachowcy od okien i centralnego ogrzewania spotkani w związku z remontem... I dobrzy, życzliwi ludzie, którzy od wielu lat mnie wspierają. A w perspektywie wyjazd w Bieszczady! Tyle dobra... To, co się dzieje wokół mnie ostatnio, jest dla mnie czasem zbioru tego, co posiałam wcześniej. Kiedy już upadałam na duchu, bo wciąż tylko "pod górkę", przyszło mi widzieć owoce. To wspaniała łaska.

niedziela, 10 czerwca 2012

Kto na kogo ma czekać?

Są takie kraje, gdzie spokojnie wszystko może być "maniana", a opóźnienia nikogo nie denerwują. Wiele spotkanych przeze mnie osób próbowało mnie przekonać, że my - Polacy -  również należymy do tego grona. Tylko takie podejście nie wynika u nas najczęściej z luźnego podejścia do czasu. Raczej z braku szacunku i arogancji. Spotkałam się z tym w różnych sytuacjach: codziennych, jak również na szkoleniach i studiach podyplomowych (najostrzejszy przypadek dotyczył Pani, która miała poprowadzić zajęcia z zarządzania czasem i sporo się spóźniła). Rozumiem, że każdemu może się zdarzyć. Ale, według mnie, to dziwna sytuacja, kiedy taki spóźnialski oczekuje akceptacji tego stanu! Jakoś nie mogę się na to zgodzić. Tym bardziej, że - mimo wielu obowiązków - staram się być i robić różne rzeczy na czas. Nie mam zamiaru godzić się też na takie traktowanie i udawanie, że nic się nie stało, kiedy ktoś każe mi czekać na siebie zbyt długo. Kiedy czytam takie teksty, jak wypowiedź jakiejś kierowniczki w lokalnej gazecie:
"W Multikinie przyznają, że seanse rozpoczęły się po godzinie 23, bo pracownicy czekali, aż wszyscy uczestnicy zajmą miejsca w salach.
– Zależało nam, aby każdy miał możliwość obejrzenia filmu od początku i nie był zmuszony do szukania wolnego miejsca po ciemku – tłumaczy pani kierownik."
to  widzę spore braki w szacunku dla dobrego klienta, który stawił się na czas z biletem w ręku. Jak słyszę o czymś takim, to nawet nie jest mi żal, że niektóre firmy upadają, a ludzie tracą pracę. Więcej: uważam, że to dobrze, kiedy "niewidzialna ręka wolnego rynku" eliminuje takich graczy. W życiu osobistym staram się eliminować osoby z takim podejściem lub przynajmniej ograniczać kontakty. Jeśli ktoś nie szanuje mojego czasu, znajomość z nim traci na wartości.

niedziela, 27 maja 2012

Czas na Mazury

Właśnie pakuję się na Mazury. Jutro wyjazd i od razu na początek - pola grunwaldzkie. W trakcie mojego ostatniego pobytu zauroczyło mnie to miejsce - podobno niewiele się zmieniło od wieków. Jedynie z daleka przebłyskują dachy domów. Ponownie czekają mnie Kruszyniany i Białowieża. Ale przyjaciółka, która organizuje wyjazd, przygotowała coś specjalnie dla mnie: leśniczówkę Pranie - związaną z K.I.Gałczyńskim, jednym z moich ulubionych poetów. Cieszę się na tę wędrówkę z powodów, o których wspomniałam wyżej. Ale moja radość wynika też z perspektywy spędzenia kilku dni ze wspaniałymi ludźmi. Nie od dziś mam świadomość, że to nie mury, zabytki (choćby najstarsze i najwspanialsze) sprawiają, że moje wędrówki są udane. Decydują o tym ludzie, z którymi jestem. To oni nadają smak każdej mojej podróży i robią różnicę.
Poniżej zdjęcia z mojej poprzedniej wyprawy na Mazury.



poniedziałek, 21 maja 2012

Jak się bronić?

Od ośmiu miesięcy ćwiczę kung fu - dla sprawności fizycznej, ale też dla samoobrony. Ostatnio różni znajomi serwują mi opowieści, jak to ktoś poniósł konsekwencje karne, ponieważ został zaatakowany i bronił się "nieadekwatnie". Myślę sobie, że to jest chora sytuacja. Jeśli ktoś mnie atakuje, powinien się liczyć ze zdecydowanym odporem. Najgorszą rzeczą, jaką możemy w takiej sytuacji zrobić, to stać i biernie poddać się sytuacji. Problem zaintrygował mnie na tyle, że sięgnęłam do kodeksu karnego. A tam w rozdziale III, art. 25. stoi, że: 
"Wyłączenie odpowiedzialności karnej
Art. 25. § 1.Nie popełnia przestępstwa, kto w obronie koniecznej odpiera bezpośredni, bezprawny zamach na jakiekolwiek dobro chronione prawem.
§ 2.W razie przekroczenia granic obrony koniecznej, w szczególności gdy sprawca zastosował sposób obrony niewspółmierny do niebezpieczeństwa zamachu, sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a nawet odstąpić od jej wymierzenia.
§ 3. Nie podlega karze, kto przekracza granice obrony koniecznej pod wpływem strachu lub wzburzenia usprawiedliwionych okolicznościami zamachu.
§ 4. Osoba, która w obronie koniecznej odpiera zamach na jakiekolwiek cudze dobro chronione prawem, chroniąc bezpieczeństwo lub porządek publiczny, korzysta z ochrony prawnej przewidzianej dla funkcjonariuszy publicznych.
§ 5. Przepisu § 4 nie stosuje się, jeżeli czyn sprawcy zamachu skierowany przeciwko osobie odpierającej zamach godzi wyłącznie w cześć lub godność tej osoby."
Trochę mnie to uspokoiło. Trochę - bo sprawę rozstrzyga sąd - czyli tak naprawdę konkretna osoba obarczona uprzedzeniami i słabościami. (Dlatego uważam, że obiektywizm sądu, to mit - ale to raczej temat na odrębny post).
Przyjmując ww. artykuł za dobrą monetę, czyli stwierdzając, że warto i należy się bronić, widzę potrzebę wprowadzenia do szkół ponadpodstawowych zajęć z samoobrony dla dziewcząt. Ćwiczenia samych ciosów, dźwigni, kopnięć jednak nie wystarczą.
Jak dla mnie, sprzeciw fizyczny wobec przemocy - aby był skuteczny - powinien iść w parze z dobrym poczuciem własnej wartości i asertywnością. Wtedy może wystarczyć samo "spadaj!" rzucona napastnikowi, powiedziane w sposób zdecydowany i zdeterminowany; coś jak: "mam smoka i nie zawaham się go użyć".
Dopiero połączenie tych elementów może dać nam skuteczność i przewagę w konfrontacji z bandytą. To wyjaśnia też, dlaczego najczęściej ofiarami różnej maści przestępców padają osoby słabe ze względu na wiek, płeć itp. 
Do czego zmierzam? Do wykazania, jak bardzo w życiu przydaje nam się asertywność zarówno emocjonalna, jak i fizyczna.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Domyśl się...

Był czas, kiedy chciałam uchodzić za bystrą i inteligentną osobę, więc kończyłam wypowiedzi innych, zgadywałam, co chcą powiedzieć, kiedy zastanawiali się, co (lub jak) mają przekazać, interpretowałam i wyciągałam wnioski. Zdarza się, że do dzisiaj tak robię. Jednak nie traktuję już takiego zachowania jak dowodu swojej inteligencji, ponieważ kończenie za kogoś zdania jest niegrzeczne, a moje wnioski bywają zbyt pochopne. Z postawą "domyśl się!" (wersja szkolna tego, to: "co autor miał na myśli?") wciąż się spotykam. Czasami stoi za tym wiara w inteligencję rozmówcy, ale o wiele częściej chęć ułatwienia sobie zadania, bo niektóre rzeczy trudno nam przechodzą przez gardło. Bywa też, że taka postawa ma świadczyć o pokrętnie rozumianej dumie. 
Z moich obserwacji i doświadczenia wynika, że tego typu oczekiwanie to raczej domena kobiet. Podczas moich szkoleń, kiedy mówię na temat komunikacji i opisuję tego typu sytuację, uczestnicy najczęściej reagują uśmiechami albo znacząco trącają się w ramię. Często bowiem dialog mężczyzna-kobieta wygląda tak:
  • Mężczyzna: Kochanie, co ci jest?
  • Kobieta (wersja A): Domyśl się!
  • Kobieta (wersja B): Nic.
W sumie w wersji A i B wychodzi na to samo. Rozmawiają? Tak. Ale czy się porozumiewają? Nie sądzę. Druga strona, jak nie wiedziała, tak dalej nie wie, o co chodzi. Nie mówiąc już o rozwiązaniu jakiegoś problemu. Taka komunikacja to tylko strata czasu. Sprawia, że obie strony zamykają się na siebie i okopują się na swoich stanowiskach. Wyjście z sytuacji jest proste: najlepiej powiedzieć konkretnie i jasno o co nam chodzi, stosując zasady asertywnych komunikatów. Wtedy mamy szanse dojść do porozumienia. Miny obrażonej księżniczki raczej nam w tym nie pomogą.

środa, 4 kwietnia 2012

Życzenia świąteczne

Wierzę, że Jezus zmartwychwstał. I że zrobił to po to, byśmy mogli mieć obfite, spełnione życie. Z okazji Świąt Wielkiej Nocy życzę Wam wielu chwil zachwytu nad światem, pokoju, śpiewających ptaków za oknem i słonecznych dni oraz wiary - wbrew przeciwnościom - że po kiepskich dniach znów zaświeci słońce.

sobota, 24 marca 2012

Droga do mistrzostwa - prawda o sobie

Czy - kiedy bierzesz do ręki jakąś książkę, czytasz coś - odczuwasz przyspieszone bicie serca, szybszy oddech, drżenie rąk, nie możesz się doczekać kolejnej strony, informacji? To może być znak, że dotykasz czegoś ważnego dla siebie. Jeśli coś w Tobie krzyczy: "Ja też tak chcę!" albo czujesz smutek, że nie udało Ci się czegoś osiągnąć - zatrzymaj się nad tym zanim Twój umysł zacznie Ci podsuwać wszystkie "ale" i szukać coraz więcej wymówek. To ważny moment - chwila prawdy o sobie, chwila inspiracji, może rodzenia się nowego pomysłu. To czas, kiedy czujesz, że życie nie kończy się na codziennych żmudnych obowiązkach i "poświęcaniu" czasu rodzinie. Zostaliśmy stworzeni do czegoś więcej. Mamy w sobie pierwiastek kreatywności, który domaga się realizacji, choć - bardzo często - jest spychany na margines. Potrzeba kreatywności, zwłaszcza kiedy jesteśmy uzdolnieni w jakiejś dziedzinie, rodzi w nas pasję, która z kolei wynika z zachwytu. To jest miejsce na silne emocje i chęć doskonalenia. W ten sposób często wkraczamy na drogę ku mistrzostwu, choć tego nawet nie dostrzegamy. Schodzimy z niej łatwo - bo już nam się "znudziło". Dzieje się tak w momencie, kiedy euforia opada i przychodzi czas na konsekwencję. 
Niedawno na treningu instruktor zapytał nas, kim jest mistrz. On sam nie uważa się za takiego, mimo że sam trenuje i uczy innych już 30 lat. Ktoś odpowiedział, że to osoba, która realizując gotowy przepis, dodaje coś od siebie - tworzy nową jakość; nie jest jedynie odtwórcą. Mistrz to ktoś, kto łączy dużą, wszechstronną wiedzę z doświadczeniem; potrafi odnieść elementy, zasady swojej dziedziny do życiowego kontekstu i nadać im uniwersalny charakter. Ma głębszy wgląd w to, co świat nam przynosi. Ale mistrz bez uczniów traci swój status. Potrzebuje więc tych, co będą podążać za nim. Mistrzostwo więc to raczej rodzaj przywództwa duchowego niż fizycznego, materialnego, czy "stanowiskowego". 
Obecnie rzadko używa się tego słowa w kontekście konkretnej osoby. Częściej mamy do czynienia z "mentorem" i "mentoringiem", który łączy elementy ww. Jednak dziś nie jest łatwo znaleźć dla siebie dobrego mentora, a mistrza tym bardziej. Słowa z wiersza T. Różewicza pt. "Ocalony": "Szukam nauczyciela i mistrza" nadal odbijają się głuchym echem...

czwartek, 8 marca 2012

Dowód miłości

W dzisiejszym poście chcę użyć słów, aby opisały dowód. I to nie byle jaki, bo dowód miłości. 
Niedawno prowadziłam warsztaty dla kobiet, na których rozmawiałyśmy o uczuciach, o tym, jak wyrażać emocje. Nie odkryłyśmy Ameryki, kiedy stwierdziłyśmy, że kobiety wyrażają je inaczej niż mężczyźni. Dużą rolę odgrywają tutaj cechy osobowościowe (np. temperament), ale nasze reakcje to także wynik wychowania i kultury, w jakiej wyrośliśmy. 
Z moich obserwacji wynika, że nam-kobietom łatwiej jest uzewnętrzniać emocje. Byle serial może wywołać w nas falę łez. Równie często płaczemy z radości, jak i ze wzruszenia. Zdarzają się panowie, którzy uronią łzę (sztuk: 1) i ukradkiem zetrą ją z policzka. Znak to, że patrzymy na wrażliwego faceta. Tylko, że czasem łzy to za mało. Oczekujemy od panów więcej okazywania uczuć (także poprzez gesty), ponieważ same często tak reagujemy. I te nasze oczekiwania, potrzeby stanowią presję, którą można porównać do ciągłego "szturchania" emocjonalnego mężczyzn. Frustruje nas, kiedy jego reakcja wciąż waha się w okolicach "0", albo - co gorsza - spada poniżej i słyszymy: "Przesuń się. Chcę obejrzeć mecz". Warto mieć oczy szeroko otwarte, a serce jeszcze bardziej, i dostrzegać przejawy uczuć okazywanych na męski sposób. Wyjaśnię to na przykładzie: od czasu do czasu lubię zjeść rybę z puszki. Mój mąż za to ciężko to znosi ze względu na zapach i najczęściej protestuje przeciw takiemu "daniu". Kilka dni temu robił zakupy. Kiedy przyniósł je do domu, okazało się, że kupił mi małą rybną puszkę. To było bardzo miłe. Zwłaszcza, że zrobił to wbrew sobie. Ja jakoś nie mam ochoty jej otwierać. Za każdym razem, kiedy otwieram lodówkę, patrzę na ten dowód miłości mojego mężczyzny i uśmiecham się do siebie.
To, że potrafimy dostrzec okazywanie uczuć u innych, na ich własny sposób oraz że potrafimy się z tego cieszyć dowodzi wprost naszej wrażliwości, a także dobrze wróży naszej relacji. Warto więc patrzeć głębiej, "zaglądać pod podszewkę", nie poprzestawać na pozorach. To dobry sposób na satysfakcjonujące relacje. 
Tego życzę wszystkim czytającym mnie Paniom. Panom zaś mądrych i wrażliwych kobiet wokół.

Zamiast puszki rybnej ;)

wtorek, 28 lutego 2012

Jak rozmawiać?

 Na przestrzeni ostatnich kilku tygodni wiele razy doświadczyłam mniejszych i większych konfliktów, których podłożem był - według mnie - brak lub niedostatek dobrej komunikacji. To było bardzo frustrujące. W głowie zostawała mi myśl: "Czy to naprawdę tak trudno zadzwonić, wyjaśnić, dopytać, przeprosić?". Staram się najpierw wymagać od siebie, dopiero potem od innych, więc gdy sama dopytywałam, wyjaśniałam, doprecyzowałam itp., często spotykałam się z niechęcią, wycofaniem, a bywało, że i z agresją. Moi rozmówcy zarzucali mi łapanie za słówka i... tracili cierpliwość do dalszej konwersacji. Z drugiej strony - mam szczęście być żoną mężczyzny, który wiele razy zwracał nasze rozmowy na właściwe tory, pytając: "Co właściwie chcesz przez to powiedzieć?". Zdarzyło się już, że... sama nie wiedziałam. Analizując te sytuacje, widzę kilka głównych powodów zaburzeń w komunikacji:
  • brak wystarczających umiejętności komunikacyjnych którejś ze stron;
  • wybranie nieodpowiedniego czasu, miejsca i okoliczności (np. podjęcie rozmowy, kiedy ktoś się spieszy);
  • chęć nawiązania kontaktu poprzez rozmowę "o niczym" (treść nie jest tu priorytetem; podobno to domena kobiet :);
  • różne potrzeby, które chcą zrealizować rozmówcy (np. jedna strona chce tylko przekazać krótką informację, druga chce poprzez rozmowę budować relację);
  • język niedopasowany do rozmówcy (co z tego, że będę używać słowa 'interlokutor', jak mój rozmówca go nie zna?).
 Chciałam jeszcze dopisać 'brak wiedzy dotyczący tematu rozmowy', ale z mojego doświadczenia wynika, że nie musi to być przeszkoda w rozmowie. Zupełnie nie znam się na silnikach samochodowych, ale wcale nie przeszkadza mi to aktywnie uczestniczyć w rozmowie, dopytując o wszystko. Przypomniało mi też, jak moja córka stwierdziła ostatnio, że chce się nauczyć, jakie szkoły obejmują jakie rejony w naszym mieście, żeby móc brać żywy udział w dyskusjach z koleżankami. Moim zdaniem, to niepotrzebna strata energii, bo - tak, jak już wspomniałam - może uczestniczyć w rozmowach i bez tego. Nie wiem, czy ją przekonałam...
Chciałabym, żeby wszyscy moi rozmówcy mieli ochotę dobrze, efektywnie i w przyjemny sposób się komunikować. Nierealne? Byś może. Ja jednak na szczęście doświadczyłam tego i wiem, że przy odrobinie wysiłku, kontakt z drugą osobą może być bardzo satysfakcjonujący i dać dużo radości.

wtorek, 24 stycznia 2012

Od 'wiem' do 'robię'

Wiadomo, że:

  1. Warzywa są zdrowe.
  2. Ruch, zwłaszcza na świeżym powietrzu - również.
  3. W życiu warto być asertywnym.
  4. Powinniśmy dbać o swój rozwój duchowy, intelektualny i każdy inny.
  5. ?
Takich stwierdzeń mogłabym wymienić jeszcze wiele. Chodzi o to, że w większości wypadków wiemy, co dla nas jest dobre, pożyteczne lub konieczne, aby wieść satysfakcjonujące życie. Jednak od wiedzy, że np. codzienna gimnastyka przyczynia się do znacznej poprawy naszego zdrowia, do wykonywania ćwiczeń chociażby przez 10 minut dziennie - daleka droga. Problem leży - według mnie - w motywacji oraz w organizacji czasu.
Ile razy mówimy: "Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce..."? Ja należę do osób, które są nocnymi markami, więc nie lubię wstawać rano. W ogóle lubię spać. To bardzo obniża moją motywację, żeby wstać wcześnie. Wiem też, że jeśli pozwolę sobie pospać dłużej, to potem będę musiała "nadrobić", co skutkuje zazwyczaj nerwową atmosferą rano i pośpiechem. A dzieci trzeba odwieźć do szkoły, zrobić śniadanie itd.
Niedawno mój trener kung fu powiedział ciekawą rzecz o tym, jak już 30 lat motywuje się do treningów. Po prostu wstaje, bierze torbę z ubraniem treningowym i wychodzi. Zauważyłam, że u mnie sprawdza się coś podobnego. Im dłużej zastanawiam się, czy coś zrobić, tym mam większe wątpliwości i tym większe ogarnia mnie zniechęcenie. Natomiast kiedy coś zaplanuję, nastawiam budzik, wstaję i działam. Przykład: dojeżdżałam na studia do Gdańska pociągiem osobowym, który wyjeżdżał o 4.50 i tłukłam się 3 godziny w jedną stronę, żeby dotrzeć na miejsce. Najpóźniej musiałam wstać o 4.15. Kiedy robiłam to automatycznie (dzwoni budzik - wstaję - jadę), zanim się spostrzegłam (chyba lepiej w moim przypadku powiedzieć 'obudziłam') byłam już w Wejherowie. Ilekroć zaczynałam się zastanawiać, czy warto tyle godzin, że chyba źle się czuję - nie ruszyłam się z domu.
Takie sytuacje uświadamiają mi, że tak naprawdę wszystko odbywa się w głowie. To jest nasze centrum dowodzenia.
Druga sprawa, która często przyczynia się do naszych sukcesów lub problemów w codziennym życiu, to organizacja czasu. Przyszło mi kiedyś do głowy, że czas jest bardzo sprawiedliwy: wszyscy mamy do dyspozycji tyle samo - dobę. Klucz - to właściwe zaplanowanie różnych czynności, zadań. Potem zostaje już tylko kwestia wykonania planu. Ze zdziwieniem słucham stwierdzeń, jak to ktoś "nie ma czasu". Tak, jak powiedziałam na początku: wszyscy mamy go tyle samo. Uczciwiej jest powiedzieć: "Źle zaplanowała(e)m zajęcia" albo "Chcę poświęcić więcej czasu mojej mamie, dlatego nie możemy się spotkać". To zmienia postać rzeczy, prawda? Czas staje się często takim chłopcem do bicia. Zrzucamy na niego odpowiedzialność za nasze zaniedbania, niepowodzenia ("Zabrakło mi czasu").  Dlatego uważam, że sformułowanie 'zarządzanie sobą w czasie' jest bardziej precyzyjne i lepiej oddaje sprawę niż np. 'zarządzanie czasem'.
Ciekawa jestem, jak Wy się motywujecie do różnych zadań.


Warto w ciągu dnia zaplanować czas na dobrą herbatę.