poniedziałek, 1 grudnia 2014

Pozwól sobie na szaleństwo

Nie... nie chodzi mi o zakupowe przedświąteczne szaleństwo. Ten post będzie o innym - życiowym.
Na co dzień jestem odpowiedzialna, dotrzymuję słowa, płacę rachunki na czas, dbam o męża i dzieci, nawet gotuję obiady. Jeśli podejmuję ryzyko, to niezbyt wielkie (nie licząc jazdy starym samochodem). Mam generalnie wszystko poukładane. Jednak ostatnio - wbrew oczekiwaniom i logice podjęłam decyzję o dalekiej podróży. Można to nazwać szaleństwem ze względu na czas (tuż przed Świętami), odległość (obowiązki i sprawy do załatwienia itp. Po tej decyzji w moim świecie zaświeciło słońce. Poczułam przypływ energii, ekscytacji, tego, że "świat" ma dla mnie dobre rzeczy, że mam wiele szczęścia w życiu. Poczułam smak... przygody. Już zapomniałam, jak to jest "wsiąść do pociągu byle jakiego". To doświadczenie przypomniało mi, gdzie zmierzam, jakie życie ma dla mnie wartość. 
Żeby nie popaść w patetyczne klimaty: uświadomiłam sobie, że fajnie czasem pozwolić sobie zrobić coś niespodziewanego, sięgnąć dalej niż zazwyczaj. Efekty mogą być niepodziewane i wspaniałe.
Ładnie w takie podejście wpisuje się wygrana Roberta Biedronia w wyborach na prezydenta miasta. Zrobił praktycznie to, co ja ws. podróży. Zaryzykował, stanął do zadania i... wygrał. Wbrew oczekiwaniom. O Słupsku wie niewiele, nawet nie głosował w naszym mieście. Jego start to było czyste szaleństwo! No właśnie...
W tych historiach widzę 2 wspólne cechy:
  • niecodzienny, wybijający z rutyny pomysł/cel
  • wsparcie innych osób, bez którego realizacja tego celu byłaby bardzo trudna, o ile w ogóle możliwa.

Nie chodzi o to, by stale robić nieodpowiedzialne, zaskakujące rzeczy, ale by czasem sobie na nie pozwolić. Żeby dać szansę dojść do głosu Dziecku, które jest w każdym z nas. 
Życzę takich chwil i decyzji (od czasu do czasu) wszystkim Czytelnikom na zbliżające się Święta i Nowy Rok.


piątek, 10 października 2014

O śmierci

Zatytułowałam ten wpis wprost. Wiem, że są osoby, które widząc go, nie będą czytać dalej. Piszę dla tych, co chcą przejść ze mną ten "kawałek".
Jakoś dużo śmierci ostatnio wokół mnie się zrobiło... Niedługo też 01. listopada.
Myślę, że nadszedł czas na opublikowanie fragmentu tekstu, który napisałam w 1998 r. Wciąż wydaje mi się aktualny.
Wiem, że wszystko co tu piszę jest uproszczeniem. Bo jak oddać ból bliskich i samego umierającego z powodu rozstania, kiedy tyle jeszcze spraw do załatwienia, tyle marzeń.
Nie mogę oprzeć się zdumieniu, że śmierć zawsze jest dla nas niemiłym zaskoczeniem, przychodzi nie w porę, choć przecież istnieje tak długo, jak długo istnieje człowiek. Łudzimy się, że nas to nie spotka, a przynajmniej jeszcze nie dzisiaj, nie jutro, ani nawet pojutrze. Nie mamy czasu myśleć o śmierci. Tymczasem umierają nasi dziadkowie, babcie, rodzice, rówieśnicy, bogaci i biedni. Wokół nas robi się coraz bardziej pusto. Aż przychodzi czas na nas. Patrzymy w ciemny otwór, w którym złożą nasze ciało. Tym razem nie żegnamy się z tym, kto odchodzi, bo to my sami. Żegnamy się z tymi, którzy zostają. Mamy czas już tylko na śmierć. Zmienia się nasza perspektywa i ostrość widzenia. Śmiem twierdzić, że całe życie przygotowujemy się do tego momentu. Choć nie myślimy o tym, zakochując się, wychowując dzieci, zarabiając pieniądze, każda chwila przybliża nas do tego. Heidegger twierdził, że jesteśmy "bytem-ku-śmierci". 
Chodzimy do kościoła, gdzie po raz kolejny słyszymy, że jesteśmy tu tylko przechodniami, pielgrzymami. Czasem nawet mamy chwilę refleksji. Ale poza tym życie toczy się zbyt szybko, żeby myśleć o tym, o czym myśleć nie chcemy.
Śmierć bliskich nam osób, ale też tych, o których dowiadujemy się z mediów, jest ich ostatnim wołaniem do nas: "Memento mori!". Jeśli przyjmiemy perspektywę spojrzenia na swoje życie znad grobu, wtedy mamy szansę je zmienić, zobaczyć co dla nas ważne, żyć bardziej świadomie i pięknie. To wołanie jest pełne nadziei: 
Pamiętaj, że umrzesz, więc żyj tak, by Twoje życie miało sens. Ciesz się każdą chwilą; zdobywaj szczyty, kochaj, pracuj. Drugiej szansy nie będzie.

Piosenka z mojego pogrzebu

piątek, 12 września 2014

20 lat minęło. O małżeństwie

Korzystam z przerwy w szkoleniach i siadam do pisania o tym, co dla mnie ważne.
W tym roku we wrześniu obchodzimy z mężem 20. rocznicę ślubu. Jest to też okazja do podsumowania 14 lat mojej pracy w poradnictwie (przed)małżeńskim, ponieważ zamykam ten rozdział. Poniżej kilka moich przemyśleń nt. związków i bliskich relacji.

  1. Nie ma jednej recepty na udane małżeństwo. Każda para jest wyjątkowa, bo funkcjonuje w specyficznym kontekście, ma różne doświadczenia. Sądzę natomiast, że warto stosować kilka uniwersalnych ZASAD, które są drogowskazami, pokazują kierunek. Drogę musimy wybrać sami.
  2. Zbudowanie trwałej, satysfakcjonującej relacji wymaga CZASU. Dlatego małżeństwo to inwestycja długoterminowa. Potrzebujemy przestrzeni i czasu właśnie do zbudowania poczucia bezpieczeństwa i zaufania do siebie. Tu nie ma dróg na skróty. To żmudna praca dzień po dniu.
  3. Warto dbać o to, byśmy RÓŻNIC między mężczyzną a kobietą nie zaczęli traktować jak wad. Sztuką jest własnie docenić to, co nas dzieli i zobaczyć jak dobrze potrafimy się uzupełniać.
  4. Chyba nigdy mi się nie znudzi "trąbienie" o tym, że podstawą jest dobra, efektywna i asertywna KOMUNIKACJA. Żeby rozumieć się bez słów, trzeba się najpierw sporo nagadać...
  5. "W tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz"... Jedna osoba nie jest w stanie sprawić, że relacja będzie udana. Potrzebne są OBIE STRONY do tego, by było dobrze; najlepiej by były zmotywowane i świadome swoich celów, potrzeb i braków. Tutaj ważny jest też wspólny SYSTEM WARTOŚCI, czy to oparty na religii, czy na jakiejś filozofii. Wtedy różnice w poglądach nam nie zaszkodzą. :)
Czy chcielibyście coś do tego dodać? Zapraszam do komentowania.


czwartek, 26 czerwca 2014

Jak pracownicy sami sobie szkodzą?

Teza jest oczywista: pracownik to nie niewolnik, chociaż są pracodawcy, którzy mylą te pojęcia. Ale są też pracownicy, którzy nie widzą różnicy. W dzisiejszym poście zajmę się tymi drugimi.
Niby teoretycznie każdy dostrzega różnicę. W praktyce - jak wynika z moich doświadczeń - już nie za bardzo to widać. Jakie grzechy pracownicy mają na sumieniu? Poniżej kilka najważniejszych:

  1. Przychodząc na rozmowę z pracodawcą pracownik ustawia się w pozycji żebraka - żebrze o pracę ("Wystarczy najniższa krajowa", "Chociaż 1/4 etatu", "Zrobię wszystko, żeby..."). Wychodząc z takiej "rozmowy" czuje się gorzej niż przed - upodlony, zniesmaczony i sfrustrowany, bo "zagrał" poniżej swoich możliwości, często mimo sporych kompetencji zawodowych i doświadczenia.
  2. Jest nieprzygotowany - taki "wesoły Romek". Nie wie, na jakie stanowisko aplikuje, jakie są wymagania, czasem nawet na którą godzinę był umówiony i - zdarza się to również - nie zna swojego cv. Wygląda to tak, jakby zajrzał na rozmowę przypadkiem, bo było mu akurat po drodze.
  3. Zachowuje się jak przesłuchiwany/przesłuchiwana. Skutkiem jest ogromne napięcie na granicy paraliżu i prezentowanie się znowu poniżej możliwości. Każdy inaczej reaguje na stres i dobrze znać siebie od tej strony. Warto też jednak pamiętać, że idziemy na rozmowę. Nie jesteśmy oskarżonymi. Ba! Mamy prawo zadawać pytania, mówić o swoich oczekiwaniach i czegoś nie wiedzieć. Do tego odrobina poczucia humoru i rozmowa kwalifikacyjna będzie przypominała miłą pogawędkę. 
Jeśli trafimy na dobrego pracodawcę (w skrócie: takiego, który nie myli pracownika z niewolnikiem, raczej woli mieć współ-pracowników), to ww. postawy zdecydowanie nam zaszkodzą. Dodatkowo możemy nadszarpnąć szacunek do samych siebie. W efekcie wszyscy tracą. Dlatego warto przed rozmową ws. pracy przygotować się do niej, chociażby uświadamiając sobie własne oczekiwania (co do warunków pracy, wynagrodzenia, zakresu obowiązków). Łatwiej nam będzie wtedy stwierdzić, czy po drodze nam z danym pracodawcą.

W każdym zakątku naszego kraju słychać narzekania na złych pracodawców-wyzyskiwaczy. Ale czy pracownicy nie mają w tym swego udziału, przejawiając którąś z ww. postaw? Tworzy się błędne koło: kandydaci żebrzą o pracę - szefowie widzą, że nie muszą się wysilać, płacąc np. odpowiednio do kwalifikacji czy doświadczenia - pracownik nabiera przekonania, że ciężko jest o dobrą pracę i nie zasługuje na więcej - jak uniżony sługa stara się o pracę. 
I - z przykrością to stwierdzam - pojedyncze osoby, o odmiennym stylu prowadzenia rozmów o pracę, niewiele tu zmienią, przynajmniej w postrzeganiu pracowników jako taniej, wyzyskiwanej siły roboczej. 

piątek, 9 maja 2014

Chcę się uczyć od najlepszych

Wczoraj miałam przyjemność uczestniczyć w spotkaniu z Bożeną Batycką - właścicielką i projektantką kolekcji m.in. toreb w firmie "Batycki". Poszłam tam bez jakichś większych oczekiwań, a wyszłam zauroczona piękną, oczytaną, pełną pozytywnej energii kobietą. Mówiła o różnych rzeczach: o sukcesie, o swojej drodze do niego, o inspirującej Italii, o torebkach...
To, na co zwróciłam uwagę, to etapy jej rozwoju. Jest już dojrzałą panią, więc perspektywa wiekowa jest bardzo dobra.
Pierwszy okres w jej dorosłym życiu - to był czas związany z macierzyństwem, prowadzeniem domu itp.
Potem przyszedł moment, kiedy zaczęła szukać swojej drogi. Jak sama powiedziała: "Ubrałam szpilki, garsonkę i zaczęłam brać udział w różnych konferencjach i spotkaniach biznesowych. Byłam businesswoman bez biznesu".
Od chwili, w której zdecydowała, co chce robić, zaczęła się solidna praca, która - mimo trudności i kryzysów - stała się sukcesem i spełnieniem marzeń.
Obecnie wkracza w inną fazę. Mniej angażuje się już w życie firmy; więcej czasu przeznacza dla siebie, na swój rozwój i cieszenie się życiem.
Myślę, że ten model jest dość uniwersalny (oczywiście po niezbędnych korektach i odniesieniu do indywidualnej sytuacji życiowej). Warto spojrzeć na to, co przezywamy, robimy, co nas pochłania, określić w jakiej fazie jestem, żeby stwierdzić czy jestem na właściwej drodze.
W wystąpieniu p. Batyckiej zwróciłam uwagę na to, że podkreślała pracowitość i zaangażowanie jako jeden z elementów sukcesu. I to do mnie przemawia bardziej niż stwierdzenia, że: "Jestem leniwy, a ludzie i tak mi płacą." Mam nadzieję, że to tylko kokieteria...


Bożena Batycka podczas swojego wystapienia

wtorek, 15 kwietnia 2014

Dlaczego nie ułatwiać wygranej?

Na początku kilka zastrzeżeń związanych z tematem: teza ("Nie ułatwiać wygranej") zależy od sytuacji i graczy (wieku, możliwości itp.). Inspiracją do tego postu stały się rozgrywki w grach planszowych z moimi dziećmi. Każde z nich w inny sposób reagowało na przegraną: płaczem, pretensjami, zmianą reguł w trakcie gry, czy pogodzeniem się z wynikiem. Cóż, kiedy były małe, pozwalałam im wygrywać, żeby doświadczyły smaku sukcesu, co miało jasne (radość i uśmiech malucha - bezcenne), jak i ciemne strony (przyzwyczajały się do miłych odczuć, rosło w nich przekonanie, że są naprawdę dobrzy). Gdy były coraz starsze, poprzeczka się podnosiła, a one bardzo kiepsko znosiły przegraną. Smutne było to, że nawet sama gra i dobra zabawa przestawała je cieszyć. Mimo to nie rezygnowałam z nowej strategii. Wygrane zdarzały się rzadziej, ale były cenniejsze, a i mój podziw dla zwiększających się umiejętności graczy rósł. Aktualnie moje dzieci same chętnie proponują grę i lepiej znoszą przegraną. 

Przekładając tę sytuację na inne relacje - czasem mądrzej jest nie udzielić pomocy niż pomagać głupio. Pomaganie komuś, kto nic nie robi we własnej sprawie (np. spora grupa bezrobotnych, którym nie opłaca się pracować), jest bardzo szkodliwe, bo utrwala jego przekonanie o własnej niemocy, a u udzielającego powoduje frustrację i w dalszej kolejności zniechęcenie, kiedy pomoc okazuje się zmarnowaniem sił i środków. Nie buduje też wewnętrznej siły potrzebującego i poczucia, że coś może/wie/potrafi. Dlatego sztuką jest mądrze pomagać. Ba, czasem chodzi o to, by NIE pomagać, co jest nawet chyba trudniejsze. 


niedziela, 30 marca 2014

Dobra praca - to jaka? cz.3

Powszechnie uważa się, że praca w administracji i to jeszcze publicznej, jest tą wymarzoną, bo wydaje się być lekka, niewymagająca itp. To prawda, że nie jest tak wyczerpująca jak kopanie rowów, czy praca na budowie, choć osoby pracujące w urzędach, które przenoszą tony papierów, mogą mieć inne odczucie. Jednak potrafi zmęczyć na innych poziomach. Znam osoby, które takie zajęcie postrzegają jako ciężkie. Ważne wydaje mi się tutaj pytanie o indywidualną definicję "ciężkiej" pracy oraz o to, dlaczego ktoś nie chce ciężko pracować. Czy taka praca w administracji jest postrzegana jako lekka, bo łatwo daje się jej unikać, bo tylko się siedzi za biurkiem? Mhm... takie podejście świadczy raczej o lenistwie, a nie o chęci do pracy. I pozostaje pytanie: dlaczego ktoś miałby nam płacić za coś takiego?
Po analizie tego, co dla mnie znaczy "lekka/łatwa" praca, sądzę że warto przeformułować to określenie i oczekiwanie na: "Szukam pracy dostosowanej do moich możliwości i potrzeb". Jest to precyzyjniejsze i niezabarwione negatywnie (czyli lenistwem). 
Dodatkową sprawą jest pasja i zaangażowanie w wykonywanie zawodowych zadań. Ktoś powiedział: "Jeśli kochasz to, co robisz, nigdy nie będziesz pracować". Przy takim założeniu zarabianie pieniędzy będzie "lekkie" i człowiek nawet się nie napracuje. Polecam każdemu. :)

niedziela, 16 marca 2014

Dobra praca - to jaka? cz.2

Dziś zajmę się kolejnym warunkiem, który podaje wielu moich klientów, definiując "dobrą pracę": musi być stała, z perspektywą długotrwałego zatrudnienia, co często jest utożsamiane z etatem.
Mam złe wieści w tym temacie.
Na naszych oczach umiera mit "pewnej/stałej" pracy. Nawet wieloletni pracownicy są obecnie zwalniani z powodu kryzysu, restrukturyzacji, likwidacji itp. Niektórzy z nich mogą liczyć na 3-miesięczny okres wypowiedzenia i odprawy. 
Dlatego tyle osób chce pracować w urzędach...
Kiedy pytam, dlaczego komuś tak zależy na etacie, gwarancji zatrudnienia, najczęściej słyszę: żeby wziąć kredyt. Wtedy moje oczy robią się okrągłe jak spodki. Tylko z tego powodu niektórzy są w stanie posunąć się do nieetycznych działań, żeby wziąć kredyt????
K'woli sprawiedliwości: są osoby - i znam takie osobiście - które tylko w takich warunkach (na etacie, przy dłuższej perspektywie zatrudnienia) są w stanie pracować dobrze i efektywnie. Dla nich najważniejszą wartością, na której budują swoją karierę zawodową, jest poczucie bezpieczeństwa. I to jest w porządku.
Dla mnie problemem jest, kiedy ktoś taki jest zatrudniony w urzędzie lub na innej tzw. "ciepłej posadce", spotyka się z młodymi ludźmi i wkłada im do głów wizję rynku pracy z umowami - "śmieciowymi". Aktualnie młode osoby będą - albo już funkcjonują w oparciu o umowy-zlecenia lub o dzieło. Wkładanie im do głów, że pracują na "śmieciowych" umowach, nie robi dobrze na ich poczucie własnej wartości, przedsiębiorczość i dostrzeganie perspektyw na rynku pracy. Takie etatowe mądrale powinny mieć - według mnie - zawodowy zakaz zbliżania się do osób do 30 r. ż.!
Sama pracuję obecnie na umowę-zlecenie i bardzo sobie chwalę taką możliwość, ale to już temat na inny post. :)
Aktualnie niewielu jest prywatnych pracodawców, którzy oferują gwarancję zatrudnienia w sytuacji niestabilnej sytuacji gospodarczej i prawnej, kiedy sami nie mogą być pewni, czy ich firma przetrwa kolejny rok. A w urzędach raczej wszystkie miejsca są już zajęte.
O stabilności zatrudnienia decyduje też regularne, zgodnie z umową wypłacanie pensji, o czym wspominała Klaudia w poprzednim, gościnnym, poście. Ale to już raczej kwestia uczciwości i rzetelności pracodawcy...
Podsumowując: niektórych pewnie rozczaruję, ale gwarancji zatrudnienia nikt nam nie da. I nie ma już dziś czegoś takiego, jak "pewna praca". Te czasy minęły i im wcześniej zaakceptujemy nową rzeczywistość, tym szybciej będziemy mogli się przystosować, aby całkiem dobrze sobie radzić.

środa, 5 lutego 2014

Historia kołem się toczy

Kontynuując temat 'dobrej pracy', publikuję dziś post Klaudii Matyjaszewskiej, której doświadczenie uważam za cenne w kontekście rozważanej sprawy.
Ostatni rok mojego życia był pełen zmian, zawirowań i wątpliwości. Zeszłam ze ścieżki, żeby po roku na nią wrócić, ale od początku.
Jako dziecko pytana o to, kim chce zostać, automatycznie odpowiadałam: stomatologiem. Praca dentysty zainteresowała mnie tak mocno, że fascynacja tym zawodem trwała dość długo. W zasadzie do momentu, kiedy zaczęłam uczyć się chemii i cóż, okazało się, że moje minimum chemiczne ledwo wystarcza do zaliczenia tego przedmiotu w szkole. Pogodziłam się z byciem humanistką, zresztą język polski był jednym z moich ulubionych przedmiotów. Zaczęłam pisać do szkolnej gazetki i wtedy postanowiłam, że zostanę dziennikarzem.
Ukończyłam jedną z lepszych polskich uczelni (zgodnie z aktualnym rankingiem 9. w kraju) i automatycznie dostałam pracę w zawodzie. To było spełnienie marzeń. Lubiłam swoją pracę, ale im dłużej przebywałam w redakcji, tym miałam więcej wątpliwości. Po pierwsze pieniądze – niby nie najgorsze, ale nieregularnie wypłacane (poślizg 2-3 tygodnie). Dalej szef, który ani o byciu szefem, ani o byciu dziennikarzem nie miał pojęcia. Mało tego, jego stosunek do pracowników był często niestosowny, a słowa kierowane w stronę podwładnych nie miały nic wspólnego z wykonywaną pracę. Jako taki łagodny przykład mogę przytoczyć zdanie „znajdź sobie alfonsa”, choć wyrwane z kontekstu nie dla wszystkich może zabrzmieć tak niestosownie jak dla mnie. Nagromadzenie różnych czynników sprawiło, że odeszłam z redakcji w poszukiwaniu lepszego.
W międzyczasie zapisałam się na studia z zakresu marketingu i zarządzania. Miałam świadomość, że ten kierunek nie zapewni mi atrakcyjnej posady, ale nie ukrywam, że zrobiłam to dla papierka, a sam kierunek wydawał się łatwy do przejścia.
Bezrobotna byłam do marca. Jak na nasz rynek pracy i fakt, że na pracowników z moim wykształceniem nie ma zapotrzebowania, to duży sukces. Trafiłam to podrzędnej agencji reklamowej. Okres próbny, wiadomo – na czarno i za śmieszne pieniądze. Szkoda tylko, że później niewiele się zmieniło. Pieniądze były jeszcze niższe, wymagania rosły, a na porządku dziennym były uwagi typu „za mało wykorzystujemy Twoją wiedzę”. Myślę, że wykorzystywali mocno. Swoim samochodem woziłam szefa na różne spotkania (na których często moje pomysły były prezentowane jako autorskie szefa). Oczywiście nikt nie zwracał mi za paliwo, ani za wykonywane telefony. No ale czego nie robi się dla pracy? W momencie, kiedy zorientowałam się, że zarobki pozwalają na pokrycie kosztów benzyny i pilnych rachunków – postanowiłam odejść. Płynnie, z dnia na dzień, trafiłam do korporacji.
Miałam pozornie bardzo atrakcyjną pracę – rzecznik prasowy w pewnej firmie zajmującej się odnawialnymi źródłami energii. Zarobki super, zakres obowiązków przyjemny, pracę dziennikarzy znam, wydawało mi się, że wreszcie mam swoją wymarzoną firmę. Jedyną wadą była śmieciowa umowa, ale nie można mieć wszystkiego. Ostatniego pracodawcę mogę porównać do jabłka o pięknej czerwonej skórce, niestety z robakiem w środku. Co nie działało? Po pierwsze komunikacja, jako rzecznik często nie byłam informowana o tym, co dzieje się w firmie, a co najśmieszniejsze o niektórych sprawach dziennikarze wiedzieli przede mną. Szef nie miał pojęcia na czym polega praca rzecznika, a problemy najlepiej, gdyby dało się zamieść pod dywan. Raz nawet dostałam zakaz wypowiadania się, bo widocznie lepiej milczeć, niż próbować się bronić. Po drugie, bardzo istotna dla mnie kwestia – terminowa wypłata wynagrodzeń. Jako przykład posłuży mi końcówka roku. Umowa określała wypłatę wynagrodzenia 10 (co nigdy nie nastąpiło). Dokładnie 24 grudnia dostałam połowę wypłaty za listopad. Dziś mamy 22 stycznia, a ja nadal czekam na wynagrodzenie za drugą połowę listopada i za cały grudzień. I coraz częściej się zastanawiam, co z tymi naszymi firmami jest nie tak?
W grudniu dostałam propozycję powrotu do redakcji, z której skorzystałam. Co ciekawe, 7 stycznia 2013 roku byłam ostatni dzień w pracy, a 7 stycznia 2014 - pierwszy. Potrzebowałam okrągłego roku, żeby docenić to, co miałam wcześniej, czyli umowę na pełny etat i możliwość wykonywania pracy, którą lubię.
Strasznie się rozpisałam, ale na zakończenie chciałam odnieść się do wyznaczników „dobrej pracy”, o których pisała pani Aneta. Z dwoma ostatnim się zgadzam, natomiast pierwszy troszkę zmodyfikuję. Oczywiście chciałabym zarabiać dużo, jak każdy, ale znając realia i identyczne doświadczenia moich znajomych, dziś liczy się dla mnie co innego. Mianowicie praca powinna być płatna regularnie. Bo nie ważne czy zarabiam 800 zł, 1600 zł, czy 2500 zł. Jeśli wiem, że przysłowiowego 10 dostaję pensję, to mogę zaplanować jak ten miesiąc przetrwać. W innej sytuacji jest to trochę trudne, zwłaszcza przy niskich dochodach.  Moim zdaniem problem rynku pracy i nieuczciwych pracodawców jest tak duży, że można byłoby napisać o tym całą książkę. Ale warto dyskutować, bo może dzięki temu uda się coś zmienić. 

piątek, 17 stycznia 2014

Dobra praca - to jaka? cz.1

Pracując jako doradca zawodowy, spotykam ostatnio wiele młodych osób - tegorocznych maturzystów, którzy przychodzą do mnie najczęściej z pytaniem: jakie studia/zawód wybrać, by mieć potem dobrą pracę?
Pierwszą rzeczą, którą się zajmuję, to definicja klienta dot. "dobrej" pracy. Powtarzają się tu następujące elementy:

  1. dobrze płatna (najlepiej ok. 2.000 zł miesięcznie na rękę),
  2. stała - z perspektywą długotrwałego zatrudnienia (etat),
  3. niezbyt ciężka (np. administracyjna).
W tym poście zajmijmy się na razie 1. elementem: wynagrodzeniem. Zgodnie z Kodeksem Pracy, należy się ona za rzetelnie wykonane zadania określone w umowie. 

Młody człowiek, często dopiero po studiach, bez dużego lub w ogóle żadnego doświadczenia z dużym prawdopodobieństwem będzie popełniał błędy, które są naturalne w procesie uczenia się. Za nie zapłaci pracodawca. Naturalnym wydaje mi się pytanie ze strony szefa podczas rozmowy kwalifikacyjnej: dlaczego uważasz, że powinienem ci tyle płacić? Większość osób, które o to pytam, wchodząc w rolę pracodawcy, albo nie potrafi odpowiedzieć, albo wylicza koszty życia związane z opłatami. Takie argumentowanie, punkt wyjścia,  to nie jest dobry pomysł... Ci, którzy dają pracę raczej nie chcą płacić za mój kredyt, zużycie prądu i wakacje z rodziną. Chętnie natomiast wyłożą pieniądze za moje umiejętności i kompetencje, jeśli okażą się przydatne i na wysokim poziomie. I to jest moim -  kandydata zadaniem, żeby podczas rozmowy oraz w trakcie początkowego okresu zatrudnienia go o tym przekonać. Punktem wyjścia na początku jest raczej (kiedy mówimy o kimś, kto nie ma doświadczenia w określonej branży) pokazanie, że spokojnie zapracowujemy na najniższą krajową (od stycznia 2014r.  wynosi ona 1680 zł brutto). Kiedy w tym okresie próbnym nasza praca wypada dobrze, mamy dobry punkt wyjścia (i argumenty), żeby negocjować wyższą płacę.
Oczywiście, sytuacja jest inna, kiedy mamy stanowisko np. urzędnicze, które podlega odgórnym przepisom i są z góry określone "widełki" płacowe, a więcej można zarobić jedynie awansując, wpadając tym samym w wyższe progi finansowe. 
Z wynagrodzeniami jest jeszcze tak, że - pomijając stanowiska związane ze sferą budżetową - zależą od regionu, w którym funkcjonuje pracodawca, ale też od tego, czy jest to duże miasto, małe, czy wieś. Czynnikiem determinującym jest również poziom bezrobocia na danym terenie oraz liczba zakładów pracy.
Wracając do oczekiwań finansowych, sugeruję kilka kwestii do przemyślenia przed rozmową na ten temat : 
  • przeanalizować swoje umiejętności i kompetencje oraz doświadczenie pod katem stanowiska, które nas interesuje,
  • zebrać informacje nt. sytuacji na rynku pracy w danym regionie, mieście (poziom bezrobocia, średnia płaca, najczęściej poszukiwani pracownicy itp.)
  • uwzględnić koszty życia (wszelkie zobowiązania finansowe).
Myślę, że po odrobieniu tego zadania, możemy realnie wycenić swoją pracę, nie wprawiając w zdumienie potencjalnego szefa.
W następnym poście zajmę się 2.p. - stałą, pewną pracą. Tymczasem zapraszam do lektury i komentarzy bieżącego wpisu.
Aneta