wtorek, 29 listopada 2011

Syndrom wzorowego ucznia

Pamiętacie jeszcze plakietki "wzorowy uczeń"? Dostawało się je w szkole podstawowej za wzorowe zachowanie i dobre/bardzo dobre wyniki w nauce. Czyli za stan "nie ma się do czego przyczepić". Byłam dumną posiadaczką tej odznaki. To był swego rodzaju sukces. Potem plakietki wyszły z obiegu, ja przestałam być wzorową uczennicą, choć cały czas utrzymywałam poziom "nie ma się do czego przyczepić".
Z moich obserwacji i doświadczenia wynika, że nasz system edukacji promuje wzorowość rozumianą jako pilność, grzeczność i posłuszeństwo. Taka postawa była też utrwalana przez nasz poprzedni ustrój i pewnie długo jeszcze w naszym kraju będzie się cieszyła powodzeniem. Kilka lat temu czytałam artykuł nt. wychowania dzieci w Polsce i na Zachodzie oraz w Stanach. Zwróciłam uwagę na wyniki badań, które wykazały, że podstawowe pytanie polskich rodziców odbierających dzieci z przedszkola czy szkoły dotyczy tego, czy były grzeczne i czy wszystko zjadły. Rodzice w USA pytają swoje pociechy o to, czy dobrze się bawiły. Tak, u nas nauczyciele i rodzice cenią sobie przede wszystkim grzeczne dzieci... Któregoś dnia, po powrocie ze szkoły moja córka, ciężko wzdychając, powiedziała, że gdyby pani od przyrody chciała rozmawiać, to ona zapytałaby ją o... (i tu posypały się pytania, które nurtują moje dziecko, a na które nie uzyskała odpowiedzi). Ta mała już wie, że lepiej nie pytać, żeby nie denerwować nauczycielki. Trening już się zaczął...
Takie podejście przejawia się potem również w środowisku pracy. Wokół pełno jest osób, które można określić jako 'bmw' - bierny, mierny, ale wierny. Ba, takie osoby są cenione, bo są określone jako "niekonfliktowe". (Tak na marginesie: trzeba odróżnić konfliktowość od pieniactwa; ale to temat na odrębny post:.)
W czasie, kiedy potrzebujemy innowacyjnych ludzi, taka postawa jest nagminna, co kiepsko wróży postępowi. Ale jest za to bardzo mocno utrwalona. Oczywiście, są tez osoby bardzo twórcze, przedsiębiorcze i odważne, ale chyba nie będzie zbytnim uogólnieniem stwierdzenie, że to nie są GRZECZNI (w znaczeniu: posłuszni)  ludzie. Zapewne chęć odreagowania dziesięcioleci takiego treningu była m.in. przyczyną sukcesu książek z cyklu "Grzeczne dziewczynki nie awansują".
Niedawno uświadomiłam sobie, że choć formalną edukację zakończyłam już dawno, to wciąż w swoich własnych oczach chcę zasługiwać na tytuł wzorowej uczennicy. Próbuję być bardzo dobrą matką, żoną, pracownicą, trenerem itd. I jeszcze zachowywać równowagę między różnymi dziedzinami życia. To wielki wysiłek. Patrząc wstecz, widzę, jak wiele energii mnie to kosztuje. Być może to skłonność do perfekcjonizmu nie pozwala mi odpuścić, pobyć od czasu do czasu "gorszą". Uczę się akceptacji tego, że czasem coś mi nie wyjdzie, że nie wszystko jestem w stanie zrobić perfekt. Od wielu lat "zmagam się" z pieczeniem ciast. Z najprostszego przepisu potrafię zrobić totalną klapę. Po którejś kolejnej nieudanej próbie (ciasto drożdżowe rosło mi już w trzech garnkach w piekarniku - chyba dałam za dużo drożdży) moje dzieci stwierdziły, że kiedyś napiszą książkę o moich wypiekach. Zakalce, ciasta z serkiem topionym zdecydowanie nie mieszczą się w moim obrazie wzorowej gospodyni domowej... I to jest dla mnie czas, aby to zaakceptować.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Małżeńska przysięga

"Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci"
Te słowa wypowiedziało już miliony ludzi na świecie. Ale - jak dowodzą rosnące statystyki rozwodowe - niewielu udaje się dotrzymać tej przysięgi. Na początku zapewne wszyscy wierzą, że właśnie takie będzie ich małżeńskie życie - wypełnione miłością, wiernością i prawdą. Często jednak okazuje się, że w gruncie rzeczy te wspaniałe cnoty są oczekiwaniami w stosunku do drugiej strony, których w dodatku nie ma ochoty spełnić.
Od wielu lat pracuję z parami, ludźmi, którzy przygotowują się do ślubu. I -choć w ciągu ostatnich liku lat widzę zmiany na lepsze - wiele osób nie zdaje sobie sprawy, co dla nich oznaczają słowa przysięgi. Mają jedynie mgliste pojęcie, które można streścić w zdaniu: "A potem żyli długo i szczęśliwie". Konkretów, pomysłów na to szczęście brak. Nie dotyczy to, niestety, młodych ludzi. Wtedy mogłabym uznać, że to wynik niedojrzałości. Często jednak taka sytuacja ma miejsce w przypadku osób, które są ze sobą długo, mają dzieci. Za każdym razem zdumiewa mnie beztroska i pochopność w składaniu takich wiążących deklaracji. I to nawet nie jest kwestia dojrzałości. Raczej bezmyślności. Takie osoby często tłumaczą się brakiem czasu; nie mają możliwości zatrzymać się i pomyśleć o swojej przyszłości, oczekiwaniach. "Wie Pani, jak to jest: praca-dom, praca-dom. Na nic innego nie mam już siły" - słyszę. Nie; nie wiem, jak to jest. Kiedy mam podjąć jakąś ważną, życiową decyzję, biorę kartkę, długopis i rozważam wszystkie "za" i "przeciw". W trudnych, kryzysowych momentach mogę wrócić do tych zapisków. Nawet, jak się okazuje, że podjęłam błędną decyzję, to przekonuję się, że była ona mądra (bo przemyślana) na miarę tamtego czasu i mojego poznania. Wiem, ze warto poświęcić czas na to.
Obecnie za mocno - moim zdaniem - promuje się podejście "idź za głosem serca". Takie impulsy są potrzebne i ważne. Ale największe znaczenia mają na początku, żeby coś zacząć, ruszyć siedzenie z miejsca. Niestety, nie na długo to wystarcza. Potem jest pole dla naszej racjonalności, planowania i decydowania. Te impulsy, to nasze emocje. One też są potrzebne i dobre, dodają kolorów naszym doświadczeniom. Ale wystarczająco wiele razy przekonałam się, że są "zasłoną dymną". Mądrym zachowaniem jest poczekać aż kurz opadnie. Wtedy możemy zobaczyć rzeczy wyraźniej i podjąć lepsze decyzje. Ma to ogromne znaczenie w przypadku decyzji o małżeństwie, szczególnie, że często oznacza to w konsekwencji dzieci i kredyt(y). Podejście "bo my się kochamy", to jedynie dobry początek do budowania poważniejszej relacji. Ale to za mało, by wytrwać razem wiele lat i tworzyć satysfakcjonujący związek.
Dobrze mieć świadomość, co dla mnie osobiście kryje się pod słowami przysięgi małżeńskiej. Czy tak samo rozumiemy wierność, uczciwość małżeńską? Własne przemyślenia mogą być początkiem ciekawej dyskusji.
Może słowa ślubowania, które znalazłam w książce J. Santorskiego "Ludzie przeciwko ludziom", lepiej oddają istotę małżeńskiej relacji?
"Biorę cię za męża (żonę), abyś mnie zadowalał(a), ale i frustrowała; byś wyczuwał(a) mnie i rozumiał(a), ale i nie dostrzegał(a) moich uczuć i punktu widzenia; byś cieszył(a) się, że jestem tym, kim jestem i nie narzucał(a) mi co mam robić, a czego nie; byś szanował(a) mnie i drwił(a) ze mnie [no, w każdym razie nie przy ludziach]; byś był(a) wobec mnie pobłażliwy(a), ale i wymagający(a), czasem egoistyczny(a), czasem nadmiernie troskliwy(a); byś był(a) nieustępliwy(a) i sprawiedliwy(a), dumny(a) i pokorny(a). Każde dobre doświadczenie, ale i nieporozumienie, i trudności będę traktować jako lekcję, którą mi zadajesz, abym się rozwijał(a) i będę ci za nią dziękować.A najpilniejszym(ą) uczniem (uczennicą) będę na lekcjach czułości, miłości i radości wspólnego życia"

środa, 26 października 2011

Bezrobotni moimi oczami

Po raz kolejny czytam w gazecie o dotacjach przyznawanym osobom bezrobotnym na własną firmę do 40.000 zł i comiesięcznym wspomaganiu w wysokości 1000 zł przez pierwsze pół roku i 500 zł przez kolejne pół. Zastanawiam się, jak to się ma do rozwoju przedsiębiorczości. Przecież takie osoby nic nie muszą robić. Wystarczy, że nie robiły nic (oprócz zarejestrowania się w urzędzie) do tej pory ws. pracy. Wiem, że są wyjątki. Sama znam osoby, dla których zwolnienie z pracy stało się osobistym dramatem. Ale myślę, że stanowią one margines wśród bezrobotnych. Takie osoby często są też naprawdę zaangażowane w szukanie nowej. Jednak to nie zmienia, moim zdaniem, ogólnej tendencji. Mam doświadczenie w szkoleniu osób bezrobotnych, dla których tzw. 'pobudzanie chęci do rozwoju i przedsiębiorczości' jest tylko niepotrzebnym wymysłem urzędników. Ci ludzie w większości męczą się na różnych szkoleniach i uważają to za stratę czasu. Ze wzgardą mówią o niskich zasiłkach, za to mają olbrzymie problemy ze znalezieniem właściwej pracy, najlepiej niezbyt obciążającej, z wysokim wynagrodzeniem, blisko domu, w godzinach, kiedy dzieci są w szkole itp., itd. Mnożąc wymagania wobec odpowiedniego dla siebie zajęcia, często udowadniają, że tej pracy... nie ma. Decydują się często na założenie dofinansowanej własnej działalności gospodarczej (kolejny salon fryzjerski, kosmetyczny, sklep z odzieżą lub kwiaciarnia), bo „grzech nie wziąć takich pieniędzy” i starają się przetrwać określony czas. Po czym likwidują działalność. I tak za każdym razem publiczne, czyli nasze, pieniądze lądują w błocie. Nieudolność obecnego systemu walki z bezrobociem potwierdza m.in. ten artykuł
Według mnie, dawanie pieniędzy nie wspiera przedsiębiorczości. Umacnia jedynie wyuczoną (często też dziedziczną) bezradność. Rozmawiałam z wieloma osobami, które mieszkają lub mają zamiar wyjechać za granicę, bo tam są wysokie zasiłki.
Zapewne jest to kwestia mentalności, ale też rzetelnego i gruntownego przeanalizowania potrzeb i motywacji osób bezrobotnych przez ludzi zajmujących się tą problematyką. Praca nad tymi aspektami mogłaby rzeczywiście przynieść trwałe rezultaty. Bez tego wszelkie dotacje, zasiłki będą wspierać w większości przypadków cwaniactwo i bierność.

niedziela, 25 września 2011

Z życia pewnego pająka

Pod koniec wakacji na jednym z moich okien rozciągnął swoją sieć pająk. Zazwyczaj usuwam takich dzikich lokatorów, ale ten mnie zainteresował. Początkowo jego sieć była bardzo rzadka z wyraźnymi, pojedynczymi nitkami. Mimo że w kolejne dni grzmiało, wiało i padało, pająk pozostał na swoim miejscu. Wzmocnił tylko swą sieć i rozbudował ją. Zaczęło przybywać na niej małych muszek, które okazały się na tyle nieostrożne, żeby podlecieć za blisko. Po dwóch miesiącach było już jasne, że mój gość nieźle się urządził i wiedzie całkiem satysfakcjonujące życie: urósł, poszerzył zakres swojego wpływu, a nawet rozmnożył się! Potrafił przetrwać trudne chwile. Nie przeszkodziły mu w rozwoju warunki zewnętrzne. Moją początkową niechęć zastąpił podziw dla tego małego stworzonka, a konkretniej - dla tego, jak sobie radziło z trudnościami. Ten mały pająk pokazał mi kawałek życiowej mądrości. Uświadomił mi, że jeśli wiem, gdzie jest moje miejsce i mam świadomość celów, do jakich dążę, buduje to moją siłę i pozwala oprzeć się przeciwnościom. Po raz kolejny zobaczyłam, że szczęście, satysfakcja nie zależy od okoliczności, na które często nie mamy wpływu. I jednocześnie, że nie należy "zwijać żagli" przy pierwszych kłopotach.

poniedziałek, 12 września 2011

Sabbatical year czas zacząć

Uważam, że z takim urlopem jest trochę jak z ciążą. W którymś momencie trzeba powiedzieć: "Już czas".
I tak mój czas nadszedł. Zdecydowałam się na roczny urlop, który współcześnie i nowocześnie jest nazywany 'sabbatical year', a dawno, dawno temu - dokładniej: w starotestamentowych czasach - był to rok szabatowy lub jubileuszowy.
Mam świadomość, że będzie to dla mnie szczególny czas, który sama sobie podarowałam. Dlatego przygotowania do niego rozpoczęłam już wcześniej: zbierałam, zapisywałam swoje potrzeby, pomysły i pragnienia. Sporo tego wyszło.
Na początek jednak po prostu się rozchorowałam. Najpierw zwolnił mój organizm. Zapakowałam się więc do łóżka, zaparzyłam herbatę z lipy i malin i... włączyłam kabarety. Nie musiałam nigdzie gnać i załatwiać jakichś spraw "na wczoraj". Nikt też ode mnie nic nie chciał "na cito". Miałam czas chorować.
Potem przyszedł czas na psyche.. Zaczęłam się zastanawiać nad wieloma różnymi możliwościami i w konsekwencji nad tym, czego tak naprawdę chcę i potrzebuję. Ten proces wciąż trwa, ale przebijam się już przez skorupę swoich powierzchownych chceń do serca, do tego, o czym myślę od dawna, a do tej pory nie miałam na to czasu. Kilka rzeczy już mi się wyklarowało. Wraz z pewnością, że to jest to, przyszła ulga i pokój. Stworzyłam nawet konkretny plan swoich działań. Teraz dodać do tego konsekwencję i systematyczność, a może się okazać, że to będzie dla mnie bardzo dobry rok.
Niedawno spotkałam znajomą, która również zastanawiała się nad takim urlopem, ale stwierdziła, że przestraszyła się nudy. Jeśli ten czas miałby polegać na siedzeniu w domu - to rzeczywiście jest się czego bać. Ale tak naprawdę jest to wspaniała okazja, by podążyć za swoimi pragnieniami, marzeniami. Kto wie, gdzie ta droga mnie zaprowadzi?

czwartek, 11 sierpnia 2011

O tym, że przyjaźń to nie to, co się mówi, ale to, co się robi

Niedawno byłam z moją córką na filmie "Kubuś i Przyjaciele". Po raz kolejny mogłam podziwiać trwałą i niezachwianą, choć często wystawianą na próby, przyjaźń bohaterów. Kolejny raz Prosiaczek musiał pokonać swój strach; (ba! poszedł nawet dalej, wykazał się kreatywnością!); Kubuś szukał ciągle miodu, Królik wyrwał sobie sporo sierści z nerwów, Sowa się wymądrzała, Kłapouchy - jak zwykle - był w depresji z powodu zgubienia ogona, a Tygrys... szkolił osła na drugiego tygrysa. Mimo różnic w charakterze i w podejściu do życia po raz kolejny udało im się porozumieć.
Ta bajka ponownie uświadomiła mi, że dobrze mieć różnych ludzi wokół siebie. A jeszcze lepiej mieć różnych (o innych zainteresowaniach, poglądach itp. ) przyjaciół. Na dłuższą metę - jak dla mnie - to męczące rozmawiać, przebywać często z kimś, kto zgadza się z nami, "też tak myśli", czy powtarza "dokładnie" po każdym naszym stwierdzeniu.
W lipcu przeżyłam trudną dla siebie sytuację, zarówno pod względem zawodowym, jak i osobistym. Kilka ładnych lat pracy nad sobą pozwoliły mi nie ulec czarnym myślom. Ale dużą rolę w takim emocjonalnym stanięciu na nogi odegrali też moi przyjaciele. Wiele godzin rozmów, spotkania, wsparcie odsunęły na dalszy plan to, co się wydarzyło. Za to pozwoliło mi bardzo wyraźnie zobaczyć i doświadczyć PRZYJAŹNI - budowanej niemal codziennie przez kilka ostatnich lat, w trakcie których nie zawsze było między nami idealnie.
Dobrze mieć przyjaciół. Nie tylko po to, by mieć do kogo zadzwonić, spotkać się na kawie, czy prosić o przysługę. Również po to, by - kiedy grunt usuwa ci się spod nóg - można było skoczyć w ich wyciągnięte ramiona.
Dziś w internecie był artykuł ze zdjęciem (odnośnie zamieszek w Londynie) dobrze ilustrujący właśnie taką sytuację (dostępny jest tutaj) - Polka wyskoczyła z okna płonącego budynku wprost w ręce przyjaciół i sąsiadów.
Dobrze mieć kogoś, kto wyciągnie do nas te ręce...



Pozdrawiam swoich Przyjaciół! Dziękuję za to, że jesteście!




czwartek, 4 sierpnia 2011

Morze, nasze morze

Co roku od początku sezonu urlopowego śledzę informacje na temat wypoczynku nad Bałtykiem. Temat zajmuje mnie o tyle, że mieszkam na Wybrzeżu i często zastanawiam się, po co ludzie tu przyjeżdżają w lipcu i sierpniu. Co roku słyszę i czytam o tym, jak na naszych plażach jest brudno, głośno, drogo i bardzo często zimno. Do tego można się zgubić w tłumie turystów. Bawią mnie tablice stojące przed różnego typu knajpami z informacją o serwowaniu "świeżego rekina". (Ciekawe, czy ktoś się na to nabiera?) Z tych powodów rzadko jeżdżę nad morze w sezonie. Jeśli już, na plaży pojawiam się pod wieczór. Idę wtedy brzegiem morza po prawie pustej plaży i słucham szumu fal zamiast: "Piwko, zimne piwko!". Taki spacer relaksuje i sprawia mi przyjemność. Według mnie, najlepszy do odpoczynku czas nad Bałtykiem to maj i wrzesień. Nie ma tłumów, jest wystarczająco ciepło, plaże jeszcze albo już uprzątnięte, a okoliczne puby, bary, budki z muszelkami znad Morza Śródziemnego pozamykane - jest więc tanio, bo nie ma gdzie wydać pieniędzy. Wiem, że nie każdy może się wyrwać na wieczorny spacer nad nasze morze. Jednak nie o samo miejsce tu chodzi. Warto jednak zastanowić się, jaki sposób odpoczynku będzie nam najlepiej służył, czego potrzebujemy (chcemy być z ludźmi, czy raczej wolelibyśmy samotność i ciszę? wolimy mieć dostęp do różnych rozrywek, atrakcji, czy wystarczy nam dobra książka i piękne widoki?). Odpoczynek to sztuka. Dobry odpoczynek dla każdego będzie oznaczał coś innego. Wynika bowiem ze świadomości swoich potrzeb, pragnień i celów. To te elementy decydują o tym, że ja odpoczywam, spacerując wieczorem po plaży, a ktoś inny woli odpocząć leżąc na kocu i opalając się. Ważne, by na formę wypoczynku zdecydować się świadomie, posłuchać, co nam mówi  nasze ciało, gdzie chce być nasze serce, czego potrzebuje nasz umysł.. Kiepskim pomysłem jest kierowanie się tutaj modą, chęciami czy zdaniem znajomych. Wypoczynek jest specjalnym czasem dla nas. Warto go dobrze wykorzystać.


Podczas jednego z tych relaksujących spacerów.

PS. Na "Wirtualnej Polsce" znalazłam artykuł na temat tego, jakie pamiątki można kupić nad Bałtykiem :) Link dostępny jest tutaj.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

O tym, co przywożę z podróży

Dwa miesiące przerwy na moim blogu. I to nie wakacyjnej. Wręcz przeciwnie. Miałam ostatnio masę pracy - mniej lub bardziej pożytecznej. Udało mi się też odwiedzić Tatry i Zakopane. Nie byłam tam od czasów studiów. Samo miasto - rozczarowało: zadeptane, hałaśliwe z McDonald'sem i innymi współczesnymi wynalazkami. Próżno szukać na Krupówkach jakiegoś folkloru, tzw. lokalnego kolorytu. Chciałam poczuć przedwojennego ducha tego miejsca. Na szczęście w kilku miejscach ma się dobrze i udało mi się tego dokonać.
Szwendając się po mieście, nie mogłam oprzeć się porównaniom do Buska Zdroju, które odwiedziłam w zeszłym roku. Urok małego prowincjonalnego miasteczka zrobił na mnie wrażenie. Nie wynikał on jednak z obecności jakichś zabytków. Raczej z rozmów z ludźmi, których spotkałam. Jak do tej pory, nigdzie indziej nie dostałam książki o Wojtku Bellonie wyciągniętej spod...butelek wódki i nie dostałam tak osobistej i sympatycznej rozmowy na temat jakiegokolwiek twórcy. Książka o nim nie jest dziełem sztuki. Zajmuje jednak na mojej półce miejsce szczególne ze względu na ludzi, których dzięki niej spotkałam.
I to jest to, co przywożę z różnych podróży - książki i rozmowy, które zostawiają we mnie jakiś ślad.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Czy można ufać emocjom?

Robiąc wiosenne porządki, trafiłam w "Zwierciadle" z marca 2009 r. na wywiad z Wojciechem Eichelbergerem, który stwierdza, że:
"Myśli i emocje ściągają na siebie światło naszej świadomości i pochłaniają jej bezcenną energię."
Te słowa bardzo mocno odnoszą się do mnie.
Uważam siebie za osobę, która przede wszystkim kieruje się emocjami w życiu. Zresztą większość kobiet, które znam, również.
Zazwyczaj również mówię to, co myślę. I już nie raz miałam z tego powodu kłopoty. Zazwyczaj moja opinia, odpowiedź była niemal natychmiastowa. Emocje, które pojawiają się w związku z jakąś sytuacją, w ogóle  nie są rozważane, analizowane. Bo nie daję sobie na to czasu. Prosta relacja: bodziec-reakcja. Dodatkowo sprawę "ułatwia" mój choleryczny temperament. Schematycznie można to przedstawić następująco (E-oznacza emocje, O-opinia, wypowiedź):
E-O
Mówiąc inaczej: ja tak myślę = ja tak czuję.
Z doświadczenia wiem, że tak reaguje większość znanych mi osób. Problem jednak w tym, że często takie wypowiedzi nie są przemyślane, a sądy,opinie tworzone adekwatnie do tego, jak się w tej chwili czujemy. W ten sposób ranimy innych lub wychodzimy na głupców. Wracając do schematu powyżej, dobrze jest wydłużyć czas między E a O tak, by podporządkować emocje refleksji (R).
E---------O
R

Według "Słownika języka polskiego" pod red. Szymczaka 'emocja' to 'przejęcie się czymś, podniecenie, wzruszenie, wzburzenie, silne przeżycie uczuciowe np. gniewu, strachu, radości'. Z definicji wynika, że chodzi o doznania nietrwałe, za to intensywne. Oznacza to więc, że szczególnie w przypadku intensywnych negatywnych doznań, dobrze jest poczekać aż ich intensywność się zmniejszy lub zaniknie, czyli aż kurz opadnie. Wtedy możemy na całą sytuację spojrzeć bez tej "zasłony dymnej".
Ale nauczyłam się również, że jeśli emocje wiążą się z czymś pozytywnym do zrobienia, jak choćby podziękowanie komuś, uściskanie go, czy pomoc - nie ma na co czekać. Trzeba wykorzystać tę "falę" i zrobić to, co chcemy. W tym przypadku rozważanie doprowadzi nas do rezygnacji, bo to wyda nam się głupie, śmieszne, nic nie warte etc..
Jak to jest więc z tymi emocjami? Ufać im czy nie? Czekam na Wasze opinie.

piątek, 8 kwietnia 2011

Czy wyrażasz czynny żal?

Na początek zagadka. Zgadnij, o kim mowa:
Może używać różnego rodzaju chwytów obezwładniających, kajdanek, siatek i paralizatorów, pałek służbowych zwykłych, wielofunkcyjnych, teleskopowych i kolczatek drogowych. Dodatkowo ma możliwość stosowania "pocisków niepenetracyjnych miotanych z broni palnej" oraz "środków powodujących łzawienie i ogłuszenie".
Jeśli myślisz, że to antyterrorysta - jesteś w błędzie. To kontroler skarbowy! (na podstawie artykułu w "GW") Oczywiście takie formy egzekwowania nie dotyczą uczciwych podatników. Jednak w praktyce często przeciętny Kowalski jest posądzany o łamanie prawa. Wystarczy, że nie złoży zeznania podatkowego w terminie lub pomyli się o 1 zł. Właściwie więc działania siłowe urzędników mogą dotknąć każdego z nas.
Piszę o tym, ponieważ kwiecień to czas najintensywniejszego rozliczania się z fiskusem. Dla mnie również. Do tej pory nie miałam większych problemów; wszystko szło gładko i przyjemnie. W tym roku jednak chciałam złożyć w imieniu członka rodziny przebywającego za granicą PIT. Zaopatrzona w stosowne dokumenty, pełnomocnictwo, pełna dobrych chęci stawiłam się w urzędzie, żeby ewentualnie wszystko wyjaśnić osobiście. Skracając całą historię, nie udało mi się złożyć deklaracji. Skończyło się na tym, że trzecia z kolei urzędniczka (zresztą bardzo miła i pomocna) powiedziała, żeby podatnik osobiście podpisał zeznanie i - ponieważ jest za granicą i może nie zdążyć do końca kwietnia - wyraził pisemnie swój tzw. czynny żal z powodu nieterminowego złożenia rozliczenia. Resztką sił zapytałam za co ta osoba ma wyrażać żal, skoro zrobiła wszystko, co mogła (napisała pełnomocnictwo, przekazała mi wszystkie potrzebne dokumenty, upewniła się w urzędzie o prawidłowości swoich działań), by rozliczyć się uczciwie i o czasie. Ale takie argumenty nie mają znaczenia. Wyszło na to, że nawet jak nie ma za co, to i tak trzeba żałować. Bo Urząd żałować na pewno niczego i nikogo nie będzie. Ot, klasyczna polska walka z biurokracją, w której zwycięzca jest tylko jeden.
Ponieważ pamiętałam o przytoczonych powyżej uprawnieniach skarbówki odnośnie siłowych rozwiązań, odpędzając od siebie wizję wyprowadzenia w kajdankach (w dodatku nieprzytomnej po użyciu paralizatora tudzież pałki teleskopowej), zgodziłam się na taki sposób załatwienia sprawy. I rzeczywiście poczułam żal - że Państwo traktuje swoich obywateli jak potencjalnych oszustów i złodziei. I tak miałam szczęście, że trafiłam na miłą panią urzędniczkę, która nieco wtajemniczyła mnie w pokrętne procedury i przepisy skarbowe.
Ale żeby dopełnić formalności: w tym miejscu wyrażam swój żal na piśmie i mam nadzieję, że jest wystarczająco czynny.

środa, 6 kwietnia 2011

O pożytkach z kaligrafii

Kilka dni temu miałam okazję zafunkcjonować w dwóch rolach - jako organizator i uczestnik warsztatów kaligrafii średniowiecznej (dokładniej: romańskiej uncjały).
Będąc osobą od jedzenia, picia, sprzątania i dbania o wygodę biorących udział i prowadzącej, byłam zaskoczona tym, że wszystko szło jak po maśle: pojawiające się problemy były na bieżąco rozwiązywane, z kimkolwiek nie rozmawiałam - bez trudności udawało się załatwić to, co trzeba. Ciekawe, że taki obrót spraw budził we mnie podejrzenie o to, że o czymś zapomniałam, czegoś nie dopatrzyłam. Odetchnęłam dopiero, kiedy okazało się, że obiad możemy zjeść tylko za pomocą... małych plastikowych łyżeczek.
Jako uczestnik przekonałam się o kilku rzeczach:
  1. że pisanie jest sztuką (zwłaszcza ładne) oraz że każda litera ma swój charakterek ("S" okazało się najbardziej wredne);
  2. że podczas kaligrafowania wychodzą na wierzch różne nasze narowy, tj. brak cierpliwości (bo w pracy często załatwiamy rzeczy na wczoraj), brak koncentracji, a także skłonność do kantów (moja literka "h" długo nie chciała być zaokrąglona) oraz zdobień, zawijasów;
  3. że przyjemniej jest pisać stalówką i tuszem niż długopisem;
  4. że wiele lat temu odejście od ćwiczeń kaligraficznych w szkołach było błędem.
 Przyjemnie było poczuć się znów jak mała dziewczynka, która dopiero uczy się pisać, poświęcając każdej literze całą swoją uwagę. To było doświadczenie bycia "tu i teraz". To także poczucie bycia na początku czegoś, możliwość opisania wszystkiego na nowo, w nowy sposób. Bardzo cenne i odświeżające przeżycie.

Uczestniczki podczas swojej pracy.

piątek, 25 marca 2011

"Carpe diem!" - łatwo powiedzieć...

Od jakiegoś czasu "przerabiam" temat radości z życia. Zastanawiam się, czy ja i ludzie wokół potrafimy cieszyć się tym, co życie przynosi. Doszłam do wniosku, że starożytna idea współcześnie przybrała formę hedonizmu, często pojmowaną jako "skóra, fura i komóra". Jednak to nie jest to samo. Można zaobserwować dwie główne postawy: jedni skupiają się na doraźnych celach i to często tych materialnych; drudzy - niezadowoleni ze swojej obecnej sytuacji życiowej, ciągle czekają na lepsze czasy (lepszą pracę, lepszą pogodę, aż dzieci dorosną, aż mąż/żona się zmieni itd.). Ale - jak to już ktoś mądry zauważył - żyjemy dziś. Przeszłość już jest za nami i nie wróci, a przyszłości jeszcze nie ma, jeszcze się nie wydarzyła. Do dyspozycji mamy tylko 'dziś'. Dla mnie epikurejska idea carpe diem jest bardzo cenna i często pozwala mi spojrzeć na to, co się dzieje jak na dar. Bo dopiero z perspektywy czasu możemy ocenić, czy jakieś wydarzenie (postrzegane początkowo jako negatywne) służyło naszemu rozwojowi, czy też nie. Kiedy tak siądę sobie w kąciku, pomyślę o ludziach, których do tej pory spotkałam i o tym, ile dobra doświadczyłam od nich, odczuwam wdzięczność. Nauczyłam się pilnować siebie i cieszyć się tym, co mam i zarazem stawiać sobie ambitne cele, realizować marzenia. Jedno nie wyklucza drugiego. Dobrze oddaje to powiedzenie Casey'a: "Keep your head in the sky and your feet on the ground".
Zastanawiam się również, jak objawia się radość życia; po czym ją poznać. Czy wystarczy nieustannie się uśmiechać? Milczeć o swoich kłopotach? Kiedy przychodzę do pracy, koleżanki często pytają, czy się już obudziłam albo na co/na kogo jestem od rana zła. I czasem mam "focha". Ba, nawet "focha z przytupem" (nie lubię rano wstawać!!!!). Ale mimo to czuję się spełnioną i w gruncie rzeczy szczęśliwą kobietą. Widać więc po raz kolejny, że pozory mogą mylić. Smutna mina nie zawsze świadczy o tym, że ktoś jest nieszczęśliwy. Znam przypadki (samych mężczyzn), że jednego dnia wygłupiali się z dziećmi, bawili się i śmiali, po czym wieczorem popełnili samobójstwo. Strach pomyśleć, co się kryło pod uśmiechami.
Kolejne pytanie, które mi się nasuwa: czy w ogóle powinniśmy pokazywać światu, innym, że jesteśmy zadowoleni ze swojego życia? Może lepiej zachować to dla siebie?
Ciekawa jestem jak to wygląda u Was? Czy doświadczacie radości życia? Jeśli tak, to jak to się objawia? A może macie jakieś swoje sposoby, żeby przywołać ten stan?

niedziela, 27 lutego 2011

Szkodliwość mitu o dwóch połówkach

Scena 1.: Spotykają się chłopak z dziewczyną. Zakochują się i nie wyobrażają sobie życia oddzielnie. Marzą o szczęśliwym małżeństwie i rodzinie. W dniu ślubu nie mają wątpliwości, że będą "żyli długo i szczęśliwie".
Scena 2.: Praca-dom, praca-dom, praca-dom...
Scena 3.: Mężczyzna z kobietą spotykają się w sądzie. Znudzony i obojętny lub zdegustowany sędzia orzeka rozwód z powodu "niezgodności charakterów". Koniec bajki.
To oczywiście ogromny skrót. Ale taki scenariusz zdarzeń ma miejsce bardzo często. Zbyt często. Statystyki wskazują, że rozwodzi się coraz więcej par. Jak podaje GUS, najczęstszą przyczyną rozwodów (45% przypadków) jest właśnie niezgodność charakterów małżonków. I na tym polega ironia losu. Wchodzimy w intymne relacje, bierzemy ślub, ponieważ odkrywamy w drugiej osobie to, czego nam brakuje, co nas dopełnia. Różnice wydają się tak pociągające! Po czym z tego samego powodu rozstajemy się, bo różnice okazują się nie do pogodzenia. Co się zmieniło? W większości przypadków sądzimy, że zakochanie, emocjonalne podejście do miłości wystarczy do szczęścia, a różnice to nasze atuty. W miarę upływu czasu zmienia się jednak perspektywa.
 I życiowa porażka gotowa. Problem tkwi, według mnie, w błędnych założeniach. Po pierwsze: że miłość wystarczy i nie trzeba już nic robić, starać się ( w dodatku zaczynając od siebie), pielęgnować relację.
Po drugie: wiara, że jest nam pisana tylko jedna osoba, z którą będziemy naprawdę szczęśliwi.
Co do pierwszego założenia - sprawa wydaje się oczywista: trzeba się starać, bo z miłością jest jak z rośliną, którą trzeba pielęgnować. Jeśli zaś chodzi o drugie: jest błędne, ponieważ wyklucza coś, za co ludzie są w stanie oddać życie - przekonanie, dar bycia wolnym człowiekiem, a więc z możliwością dokonywania wolnego, swobodnego wyboru. Bycie skazanym na jedną osobę na świecie zaprzecza temu. Nie jest tak, że tylko jeden człowiek spośród wszystkich żyjących na Ziemi jest dla nas odpowiedni. To tylko złudzenie, które może nas drogo kosztować. Wolność wyboru w dziedzinie relacji oznacza m.in., że kilka (kilkanaście, kilkaset?) osób może być dla nas świetnymi partnerami. I wybierając kogoś na współmałżonka tylko dlatego, że aktualnie nie ma na horyzoncie nikogo równie lub bardziej atrakcyjnego, ryzykujemy. Jednak z jakichś powodów wybieramy konkretną osobę. Odpowiedź na pytanie "dlaczego ją/jego wybieram?" może zrobić znaczącą różnicę w naszym życiu.
Nie jesteśmy "skazani" na siebie. Takie świadome podejście nie generuje również lęku ("A co, jak się mylę i to nie jest ta jedyna/jedyny?").
Pewien człowiek opowiadał na spotkaniu, w którym uczestniczyłam, że był na plaży ze swoją żoną, która w pewnym momencie zauważyła, że zerka on na opalającą się niedaleko laskę w skąpym bikini. Jak można się domyślić, zareagowała nerwowo (żona, nie laska:). Na co on odparł: "Kochanie, to jest naprawdę piękna kobieta. Ale to ciebie wybrałem i wybieram na żonę". To się nazywa świadomy wybór!
Takie podejście to jednak dopiero początek pracy. Ale to bardzo dobre podejście.
Swoją drogą to ciekawe, że tyle osób jest przekonana o słuszności takiego podejścia (tzn. istnienia drugiej połówki gdzieś w świecie). Być może, kiedy sypie się relacja, łatwiej stwierdzić: "To nie była moja druga połowa" niż: "Nie udało się, bo nie zrobiłem/am nic (lub niewiele), żeby nasza relacja była udana".

środa, 9 lutego 2011

Nasz człowiek w USA. Dlaczego woli Stany?

Poniżej zamieszczam post Marleny, która obecnie przebywa w Stanach i znalazła chwilę, by go napisać. Zapraszam do komentowania.
Poproszono mnie o podzieleniu się wrażeniami z pobytu w Stanach. Może nie tyle wrażeniami, co ocenieniem różnic pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi. Różnic jest tak wiele, że po opisaniu każdej z nich, co dla niektórych mój post mógłby okazać się nudny... Wolę nie ryzykować, więc skupię się zaledwie na kilku ważnych różnicach jakimi są: pozytywne myślenie, wiara w siebie i szacunek dla innych. Ameryka uczy mnie tego. Społeczeństwo jest bardzo otwarte na młodych ludzi i - w przeciwieństwie do naszego kraju - tutaj wszystko jest na "tak".
W moich kontaktach z ludźmi, zawsze podkreślam moje pochodzenie i zawsze dodaję: „I'm very proud to be Polish”. Taka jest prawda. Lecz prawdą jest również fakt, że ... nie chciałabym wrócić do Polski jako miejsca zamieszkania. Nie wiem czy ta decyzja kwalifikuje mnie już jako pretensjonalną osobę wyzutą z patriotyzmu?! Nie mniej podtrzymuję swoje zdanie.
Mieszkam w Stanach zaledwie 7 miesięcy i doświadczyły mnie zarówno pozytywne, jak i negatywne uroki bycia tutaj. Aczkolwiek California (bo w tym Stanie obecnie mieszkam) daje tak wiele możliwości rozwoju, pogłębiania swoich zainteresowań, wypróbowania nowych zamiłowań, o co w Polsce jest naprawdę ciężko. Pracując po studiach za najniższą krajową pensję w Polsce można sobie pozwolić zaledwie na karnet na siłownię i raz w miesiącu na wyjście do kina. Dobre i to... Jeśli w doborowym towarzystwie, to też to może być fajnie spędzony czas:)
A ile takich fajnych chwil oferuje nam życie w Stanach? Wiele, naprawdę mnóstwo. Pracując za najniższą krajową w Californii (mimo, ze jest jednym z najdroższych do życia stanów w USA i obecnie tkwi w kryzysie gospodarczym), możesz sobie pozwolić na wypróbowanie siebie w rożnych dziedzinach sportu, kultury, rozrywki i po takich doświadczeniach mieć swoje hobby, które naprawdę uwielbiasz. Nie wspominam oczywiście o wyjściach do kina, o uprawianiu jogi, o wyjściu na siłownię, basen czy o spotkaniach z przyjaciółką w meksykańskiej restauracji, popijając cadilac margheritę:). Te wszystkie rzeczy robię kilka razy w miesiącu. No, z tą jogą jest różnie:/ Wolę chyba bardziej aktywny sport i zaczynam uczyć się surfować (po internecie już potrafię, teraz czeka mnie większa fala:)) Życzycie powodzenia? Dziękuję. Wiem, że się uda:)
Następny gościnny post (jeśli blogowiczka pozwoli) będzie o moich nowych doznaniach w sferze zainteresowań i dalszych poszukiwania tego, co uczyni mnie bardziej szczęśliwym człowiekiem. Zboczyłam trochę z tematu, więc się naprostowuję... Myślę, że wartym opisania jest także pierwszy kontakt z Amerykaninem. Pierwszy kontakt jest kontaktem wzrokowym, lecz w kolejnej sekundzie następuje powitanie i pytanie w jednym: "Hi, How you are doing?”. Może na początku jest to frustrujące (sama zastanawiałam się, ile razy w ciągu dnia można odpowiadać: "Good, thank you. How are you?" i tak do znudzenia...), ale po kilku miesiącach pobytu w Stanach uwielbiam ten pierwszy i jakże fajnie fałszywy dialog:) Co zyskują Polacy na tym, że zwierzą się pani na przystanku, panu w autobusie, bądź sprzedawczyni w kiosku, że nie czują się dobrze, że kolejny raz coś doskwiera, że mąż znów się upił, a synowa to potwor nie człowiek? Czy czują ulgę opowiadając o swoim jakże beznadziejnym i smutnym życiu? Jakim prawem ci ludzie obarczają innych swoimi problemami? Jak mogą być aż tak egoistyczni? Czy Ci biedni słuchacze, którzy muszą wysłuchiwać - nie mając wyjścia (bo np. czekają w kolejce do lekarza) - wszystkich nazw chorób, jakie posiada pani X i przy tym nazw leków, które musi brać wraz z zaleceniami?
Dlaczego w mentalności amerykańskiej taki stan nie ma miejsca? A jeśli coś takiego by się pojawiło, to taką osobę szybko się eliminuje, uznając za szaloną.
Życie w USA uczy mnie pozytywnego patrzenia na świat, otaczających mnie ludzi, motywuje do działania, do kreowania siebie jako aktywnego i pełnego pomysłów człowieka, do szukania w życiu tego czego chce, a nie tego co musi.
O ile w Polsce mój wiek już kwalifikuje mnie do bycia starą panną (w tym roku będzie 28 lat:)), tak tutaj nikomu na myśl nie przyjdzie zapytanie mnie o posiadanie męża ,a tym bardziej dziecka, bo przecież za młoda jestem, by takowy inwentarz posiadać:) Teraz to wiem:) I to właśnie sprawia, że uwielbiam Amerykę, Stany, Californię:). Natomiast te wszystkie negatywne odczucia związane z polską mentalnością, nie zmieniają faktu, iż jestem Polką i jestem z tego bardzo dumna.

czwartek, 20 stycznia 2011

Komentarz do artykułu o blogerach

Wczoraj ukazał się w "Onecie" artykuł, który dotyczy również mnie - o anonimowości w sieci. (link do artykułu)
Nie chcę maczać palców w onetowej dyskusji, dlatego wypowiem się u siebie.
Jak Czytelnicy mojego bloga widzą, nie wypowiadam się anonimowo. Publikuję pod moim prawdziwym imieniem. Na potwierdzenie mojej "autentyczności" umieściłam nawet swoje zdjęcie. Kieruję się bowiem zasadą, że nie umieszczę w internecie czegoś, czego nie powiedziałabym, zrobiłabym w realu. To taki ukłon w stronę zachowania spójnej osobowości:)
Rozumiem jednak tych, którzy wolą pozostać anonimowi. Czasem są to osoby, które spotkały nieprzyjemności ze strony innych użytkowników (sama tego doświadczyłam, odbierając np. wulgarne telefony, maile). Czasem to pomaga komuś w szczerości i w otwarciu się. Dla mnie to jest ok dopóki komunikat nie staje się wulgarny, obraźliwy i prawnie karalny.
Uważam, że K. Durczok uogólnił. Cała jego wypowiedź wydaje się bardzo emocjonalna i mało konstruktywna. To dziwi w przypadku dziennikarza z tak dużym doświadczeniem. Zwłaszcza, że jego list przytoczony na początku artykułu zawiera dużo pejoratywnych określeń.
Jego opinia jest też krzywdząca dla wielu. Niektórzy mają powody, by kryć się za nickiem. Jeśli słowa mają dodatnią wartość dla czytelników, to pseudonim nie jest problemem.
Na pewno mogę się zgodzić z autorką artykułu, która mówi o tym, że anonimowość w sieci jest złudna. Przy dzisiejszej technice można odnaleźć osoby, które się wypowiadają.
To prawda, że każda nasza aktywność w sieci zostawia ślad. Jeśli chcemy sprawdzić, co o nas myśli Google - wystarczy wpisać swoje imię, nazwisko lub nick. Google prawdę Ci powie. ;)

wtorek, 18 stycznia 2011

Kryzys - porażka czy szansa?

Wydaje się, że widmo kryzysu oddaliło się od nas przynajmniej na jakiś czas. Dość uważnie do tej pory śledziłam informacje w mediach na temat tego zjawiska i sama miałam okazję doświadczyć kryzysu na gruncie zawodowym. Obserwowałam też moich znajomych, którzy przeżywali, bądź wciąż przeżywają trudne chwile. Kryzys ma wiele odmian i objawów. Zazwyczaj staramy się robić wszystko, albo przynajmniej wiele, żeby do niego nie dopuścić. Bo to często bardzo bolesne doświadczenie. Jednak jest wiele przykładów na to, że z trudnego doświadczenia może wyniknąć coś dobrego.
W j. chińskim znak – ideogram, określający słowo 'kryzys', składa się z dwóch elementów, pól. Z jednej strony oznacza on 'niebezpieczeństwo, zagrożenie', z drugiej – 'szansę, nowe możliwości'.

危机

Zastanawiające jest, dlaczego jedni, którzy znaleźli się w takiej trudnej sytuacji, nie robią nic, żeby coś zmienić, tkwią w tym, narzekając na zły los, rząd, życie. Inni aktywnie szukają wyjścia z sytuacji i okazuje się, że to, co na początku wydawało się końcem świata – było początkiem czegoś nowego i lepszego. Tak było ze znajomymi, którzy stracili pracę, ale w obecnej są szczęśliwsi; kiedyś popadli w długi, ale dzięki temu dziś lepiej gospodarują pieniędzmi.
Temat pracuje we mnie już min. rok. W tym czasie zwracałam baczną uwagę na informacje, komentarze ekonomistów, finansistów itp. Czasem mówią brutalną prawdę. Jak np. P. Schiff z Euro Pacific Capital, który w programie telewizyjnym stwierdził, że rząd powinien pozwolić zbankrutować amerykańskim bankom, firmom.
Uważam, że bankructwo byłoby lepsze niż wspieranie ich. (...) Jeżeli mają zbankrutować, to pozwólmy im na to. Były źle zarządzane, a więc gdy rząd je dofinansuje, ciągle pozostanie ten stary system zarządzania, który spowodował, że wcześniej zbankrutowały.(...) To, że coś będzie bolesne, nie oznacza, że musimy się temu sprzeciwiać.”
To ostatnie zdanie jest znaczące.
Z naszego polskiego podwórka: K. Rybiński stwierdził, komentując sytuację w Grecji z marca 2010 r., że „kraje euro nie powinny finansować Grecji, bo Grecy żyją ponad stan, a dotowanie tego kraju może doprowadzić do tego, że Grecja nie będzie się reformować”.
Jaki wniosek dla mnie płynie z tych komentarzy? Czasem potrzebny jest kryzys, by coś zmienić. Potwierdzają to ekonomiści, ale to działa również w życiu każdego z nas. Trudna sytuacja wiąże się z bólem, jakąś niewygodą. Ale wtedy dobrze jest przypomnieć sobie ten chiński znak i zastanowić się, jakie wnioski płyną dla mnie z tej sytuacji i jak mogę ją wykorzystać. I potraktować to, co nam się przydarza jako SZANSĘ.