sobota, 29 grudnia 2018

358 stron o niczym i 64 strony - wręcz przeciwnie


Kilka książek piętrzących się na półce i czekających na swój czas wreszcie się doczekało. Ustalanie priorytetów w tej dziedzinie nie ma sensu, bo biorę do ręki to, co akurat mi się spodoba lub ma np. ciekawą okładkę.
W ten sposób, dzięki zielonej obwolucie z pięknym żółtym kotem autorstwa A. Pągowskiego, kilka ostatnich wieczorów zajmowała mnie lektura „Pocieszek” K. Grocholi. Książka w swej istocie lekka, łatwa i przyjemna, choć – jak chce Wydawca – zawierająca również opowieści „pełne wdzięku i humoru”, „do czytania w kółko”, „dowcipne, mądre, przynoszące otuchę”.
Bohaterką jest sama Autorka, która przedstawia swoje historyjki z życia wzięte, i w których do złudzenia przypomina roztrzepaną, uczuciową i wrażliwą Judytę z jej bestselerowej powieści pt.„Nigdy w życiu”.
Dowiedziałam się z tych felietonów o problemach dnia codziennego Autorki, o tym, jak próbuje sobie wypracować lepszy stosunek do świata, o jej miłości do psów i zwierząt w ogóle, o tym, jak nawet wmasowanie odżywki do włosów w plecy może pomóc na ból, jeśli masz przekonanie, że pomaga na plecy itp. Każdy tekst zamknięty mniej lub bardziej błyskotliwą puentą. Sympatyczny obraz sympatycznej pani.
Przeczytałam całą książkę od deski do deski. Przede wszystkim dlatego, że nie lubię zaczynać i nie kończyć. Potem zaczęłam się zastanawiać, o czym jest ta książka. I mam jakieś niejasne poczucie, że o niczym ważnym. Pani musiała coś napisać, to i napisała. Jak dla mnie, wymuszone są te „mądre” opowieści… i – Szanowny Wydawco – raczej nie nadają się do czytania w kółko. Raz całkowicie wystarczy.
Jak powinny być napisane felietony, żeby mi się podobały? Oto przepis Wydawcy:
Jedna łyżeczka przenikliwości, szczypta humoru, porcja bezpośredniego języka, pół szklanki życzliwości. Nie dodawać pokory! Przyprawić na ostro! Efekt: niezwykłe felietony Doroty Terakowskiej, pełne ciepła i życiowej mądrości. Podawać natychmiast! (Od Wydawcy: Smakuje każdemu!)
Na szczęście mam w swojej domowej biblioteczce cienką książkę z felietonami D. Terakowskiej pt. „Dobry adres to człowiek”. Jak już sobie poczytałam te 358 stron o niczym K. Grocholi, to szybko zaaplikowałam sobie 64 strony tekstów D. Terakowskiej. (Wydawca ten sam - Wydawnictwo Literackie.) Tutaj również przeczytałam o ukochanych zwierzakach, pozytywnym stosunku Autorki do świata. I po raz kolejny skończyłam ją z żalem, że tak szybko, że nie przeczytam już jej nowych tekstów, nie popatrzę na świat jej oczami. Bo to mądra kobieta była. I potrafiła pisać o czymś, co dawało do myślenia, zostawiało jakiś ślad. Jej słowa były przemyślane i precyzyjne; dają wrażenie, że autorka wie, po co pisze i do czego zmierza. Podążałam za nią z przyjemnością.
Na szczęście książkę K. Grocholi pożyczyłam, więc nie będzie mi zajmować miejsca na półce. Za to felietony Terakowskiej będą czekać na kolejny swój czas.




czwartek, 27 grudnia 2018

Zgoda na RODO-wo

Jak często zaglądasz do swojego cv?
Ja kilka razy w roku, a na pewno, kiedy zdobywam nowe kwalifikacje czy doświadczenie. Cały czas staram się, by było aktualne. Zaglądanie do tego dokumentu pokazuje mi, w którym miejscu jestem na drodze do osiągania swoich celów, ale widzę też, ile już za mną. 
Dzisiaj zajrzałam, aby sprawdzić, czy mam nową wersję zgody na przetwarzanie danych osobowych. Nie miałam. Znalazłam propozycję właściwej i czym prędzej ją wkleiłam. Wygląda ona tak:
Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych dla potrzeb niezbędnych do realizacji procesu tej oraz przyszłych rekrutacji (zgodnie z ustawą z dnia 10 maja 2018 roku o ochronie danych osobowych (Dz. Ustaw z 2018, poz. 1000) oraz zgodnie z Rozporządzeniem Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (RODO)).
Więcej na ten temat można poczytać w artykule na tej stronie, gdzie znajduje się też powyższy przykład.


Źródło: www.pixabay.com

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Zaufaj sobie i... pisz

Od wielu miesięcy wiedziałam, że chcę napisać ebooka. Zadawałam sobie podstawowe pytanie: jakie problemy najczęściej zgłaszali mi klienci? 
W końcu kiedy wybrałam jeden, zaczęłam zgłębiać się w fachową literaturę, odnośniki, nawiązania i skojarzenia. Efekt był taki, że czułam się przytłoczona ogromem wiedzy i nie wiedziałam, co wybrać, aby dobrze się czytało i nie zaśmiecało czytelnikowi głowy niepotrzebnymi informacjami. 
Faza wykluwania się pomysłu i wybrania tego, co ważne, trwała kilka miesięcy. To było męczące. 
I wtedy pomyślałam, że mogę napisać ebooka bez tej całej naukowej otoczki. Mam ją w głowie. Mam też doświadczenie w temacie. Teraz nadszedł czas na "serce". 
Z tą myślą usiadłam do komputera. Zdania zaczęły układać się w całość i jeden po drugim pojawiały się nowe pomysły. Przypominały mi się pytania uczestników moich szkoleń, najczęstsze błędy i ważne wskazówki. Pisałam na "flow". Po kilku dniach praca była gotowa. Potem doszła jeszcze korekta i redakcja tekstu, ilustracje Bogumiły Ratajczak, czyli - ogólnie rzecz biorąc - szlifowanie. Jednak to, co najważniejsze - zostało już zrobione.
To doświadczenie pokazało mi, że kiedy chcę przekazać coś innym, nie muszę czekać na pozwolenie i grzęznąć w naukowych opracowaniach. Mogę to zrobić, sięgając do własnych zasobów: wiedzy i doświadczenia, i do powodów, dla których chcę to zrobić - z potrzeby zmiany świata na lepszy poprzez poprawę jakości życia moich czytelników. 
Ebook, o którym mowa, jest do pobrania po zapisaniu się na newsletter na mojej stronie internetowej


środa, 12 grudnia 2018

Nawet strajk powinien być projektem


Nie tak dawno usłyszeliśmy o strajku "żółtych kamizelek" we Francji przeciw rosnącym kosztom utrzymania. Efekt - prezydent Macron obiecał ulżyć niedoli swych rodaków. U nas protestowali policjanci, którzy -  idąc na masowe zwolnienia lekarskie - zażądali 1000 zł podwyżek i powrotu wcześniejszych przywilejów. Skutek - dostali to, co chcieli. Teraz dołączają kolejne grupy zawodowe, m.in. rolnicy, którzy też chcą wystąpić w żółtych kamizelkach i nauczyciele, którzy - tak jak policjanci - chcą iść na zwolnienia lekarskie, żeby dostawać o 1000 zł więcej.
                Nie chcę wchodzić w dyskusję, kto i jakie ma racje. Zauważam jedynie bezmyślne naśladowanie  tych, którzy wymusili ustępstwa przez tych, którym od lat się to nie udaje. Może przyczyna leży w tym, że za punkt wyjścia biorą przekonanie: "Skoro tamtym się udało, to nam też może". Kopiując formy nacisku i postulaty (dlaczego akurat o 1000 zł, a nie np. o 900 lub 1100 ma być zwiększona pensja, to pewnie i najstarsi górale nie wiedzą), liczą, że uzyskają takie same efekty. Ale niestety, proszę Państwa, każdy zawód ma swoją specyfikę, wymaga innych predyspozycji i kompetencji, ma inne uwarunkowania prawne.  Nie zadziała tu proste przełożenie 1:1. Być może narażę się niektórym, ale dla mnie takie strajkowanie jest po prostu żenujące. W związku z tym na tego typu protesty się nie piszę. Powiecie: "Ale zarabiać więcej byś chciała!" Pewnie. Kto by nie chciał? Jednak jako osoba, która ma doświadczenie biznesowe i niegdyś pełniąca obowiązki dyrektora, nie zgadzam się na wynagradzanie według socjalistycznej zasady "wszystkim po równo", ponieważ uważam, że nie każdy ma taką samą pracę i nie każdy wykonuje swoją dobrze.
                Niemniej jednak mam pomysł, jak zastrajkować skutecznie. Najlepiej potraktować tę formę pilnowania swoich interesów, jak projekt: określić przede wszystkim cele strategiczne i operacyjne, zaplanować działania marketingowe, zadbać o dobrą komunikację wśród zainteresowanych osób, zaplanować budżet (tak, tak... znaczki z napisem "strajkuję" też kosztują), no i do tego dopasować formę - wybrać taką, która przyniesie pożądane efekty. W tak zaplanowanym strajku to i ja wzięłabym udział, bo widać by było, że to przemyślana sprawa i ma "ręce i nogi". Zagrzewanie do protestu hasłem: "Zjednoczmy się tam na dole!" jakoś mnie nie przekonuje.



sobota, 18 sierpnia 2018

Bądź pozytywnym realistą


Wiele razy słyszeliście już zapewne stwierdzenia typu: "myśl pozytywnie", powtarzaj afirmacje, "wszystko będzie dobrze". Być może sam/a, słuchając ekspertów, tak postępujesz. Tak... ja też tego próbowałam, a mimo to działy się w moim życiu trudne rzeczy. Najpierw myślałam, że zrobiłam coś nie tak. Potem zaczęłam obserwować innych, zwłaszcza tych, którzy starali się myśleć pozytywnie. Efekty takiej strategii były marne.  Myślałam o tym, co sprawia, że jednym udaje się przetrwać trudne chwile i wychodzą z nich mocniejsi, a inni się załamują, poddają.
Odpowiedź znalazłam w książce J. Santorskiego i J. Szulskiego "Siła spokoju, którego nie ma". Przytaczam tutaj za autorami, historię adm. Jamesa Stockdale'a, która pokazuje ciekawą strategię przetrwania, a raczej postawę, którą można nazwać 'realizmem pozytywnym'.

Admirał marynarki wojennej USA, James Stockdale, w czasie wojny w Wietnamie, będąc pilotem myśliwca, został zestrzelony i trafił do niewoli. W niewoli spędził ponad 7 lat. Wielokrotnie torturowany, nie tylko nie pozwolił się złamać, ale pomagał i podtrzymywał na duchu innych jeńców. Zapytany, którzy z jego kolegów najszybciej tracili wiarę i poddawali sie jako pierwsi, odpowiedział, że optymiści. Nie potrafili sobie dać rady z przerażającą rzeczywistością i się załamywali. Metoda admirała radzenia sobie w tak ekstremalnie ciężkich warunkach stała się znana jako paradoks Stockdale'a.
Żołnierze Stockdale'a mówili: "Panie admirale, byliśmy na kursach pozytywnego myślenia. W tej chwili wizualizujemy: najbliższa gwiazdka to będzie desant amerykański, który po prostu tu przybywa i bezkrwawo nas stąd zabiera".Stockdale odpowiadał: "Słuchajcie, w mojej ocenie ten obóz jest tak ukryty, że prawie niewykrywalny, sami nie wiemy, gdzie jesteśmy. I niezależnie od tego, jak długo będzie trwała wojna, bardzo długo możemy tutaj pozostać. Musimy szukać wszelkich sposobów, niemożliwych do wymyślenia pomysłów, aby zakomunikować światu, że tu jesteśmy, wtedy może któregoś dnia jakaś okoliczność nam pomoże. Ale jednocześnie musimy budować w sobie moc przetrwania, może nawet przez lata".
Kiedy w święta Bożego Narodzenia oprawcy po raz pierwszy zastosowali tortury, niektórzy żołnierze odebrali sobie życie, inni przeszli załamanie psychiczne - nie z powodu tortur, lecz dlatego, że im większe zaczarowanie, tym większe rozczarowanie. Bo kiedy tak zwane myślenie pozytywne jest przegięte, może być irracjonalne. tracisz pracę, jednocześnie umiera ci żona, a koledzy mówią: "Będzie dobrze", "Myśl pozytywne". Pomaga? Nie będzie dobrze, nie teraz, nie za tydzień. No, ale żyć trzeba. Przegięcie zaś w druga stronę, czyli rodzaj skrajnego pesymizmu, tez nie pomaga, do tego często zmienia się w samospełniające się proroctwo.
Złoty środek? To połączenie realizmu, nawet realizmu do bólu, i głębokiej wiary w to, że nam się uda."
[wszystkie podkreślenia są moje - Autorki]


wtorek, 17 lipca 2018

Życie po raku - cz.5. Nowy początek

Zwróciliście uwagę, jaką narrację stosują osoby mówiące o chorych lub chorobach onko? 
"Przegrał walkę z chorobą", "walczy z rakiem", czy pozornie pozytywne "rak to nie wyrok". Te określenia ustawiają wszystkich dotkniętych tą chorobą na pozycjach wygrany-przegrany. Przeczytałam wiele artykułów, wpisów, relacji osób chorujących. 99% malowało na swojej twarzy wojenne barwy, wykopywały topory i z pasją odgrażały się, że wykopią (wypalą, wytną) dziadostwo ze swojego organizmu. Każdy wybiera swój sposób przeżywania choroby. Mnie jednak takie podejście nie pasowało. Jak to często ze mną bywa, zdecydowałam się zrobić to inaczej. Nie chciałam tracić energii na walkę. Potrzebowałam jej na wyzdrowienie. 
Przypomniała mi się rozmowa ze znajomym, który pracował jako ratownik na plaży. Zastanawiałam się, dlaczego świetni pływacy toną. Przecież nie brakuje im ani kondycji, ani umiejętności, żeby dopłynąć do brzegu, kiedy znosi ich prąd. Znajomy wyjaśnił mi wtedy, że często te osoby przeceniają swoje siły w dotarciu do brzegu. Żeby nie utonąć, trzeba spokojnie położyć się na wodzie, kiedy te prądy nas znoszą w głąb. Ale kiedy złapiemy falę, która zmierza do brzegu, wtedy jest czas, żeby z całej siły płynąć. I ta metafora jest dla mnie kluczem w powrocie do zdrowia: kiedy prądy są niekorzystne - połóż się na wodzie i pozwól się unosić, ale kiedy są dobre warunki - walcz z całych sił i ruszaj do przodu!
Ta strategia zadziałała u mnie. Kiedy tylko wyczułam ruch w dobrym kierunku - ku zdrowiu, zdecydowałam zrobić wszystko, żeby sobie pomóc: raz w tygodniu przez pół roku jeździłam do Trójmiasta na grupę wsparcia organizowana przez Fundację Rak'n'roll, korzystałam z porad dietetyczki,  zastosowałam dietę dr E. Dąbrowskiej, rozmawiałam i czytałam, zaczęłam się suplementować - dodatkowo wspierać i odżywiać organizm, zmieniłam pracę i dzięki temu zmniejszyłam stres.
Teraz prowadzę życie, jakie lubię - bardziej świadome. Znowu mam siłę i pragnienie pomagać innym w ich własnym rozwoju osobistym, zdrowotnym i zawodowym. To mój ogromny sukces. 
Jeśli jesteś osobą, która potrzebuje takiego wsparcia lub znasz kogoś takiego, nie czekaj - napisz do mnie. Razem jest łatwiej!
Poniżej piękna metafora życia, jakie chcę mieć.

Fot. P. Matyjaszek

piątek, 27 kwietnia 2018

Życie po raku - cz.4. Co mi pomogło?

W ostatnim poście pisałam o wyborze szpitala blisko domu.
Dziś o tym, że wszystko zależy od naszego nastawienia.
Sama diagnoza sprawia, że często nogi się pod nami uginają i poddajemy się zwątpieniu, rezygnacji i depresji. Taka reakcja jest naturalna i zrozumiała. Jednak kiedy mija pierwszy szok, warto zmierzyć się uczciwie z rzeczywistością. Diagnoza poparta wynikami badań jest faktem, na który nie mamy wpływu. Na swoją reakcję już tak. To przypomina trochę równanie z kilkoma niewiadomymi. Znam diagnozę. Niewiadomą jest, jak szybko choroba będzie postępować i czy w ogóle, jak zareaguję na chemię, czy dam radę pracować. Nie wiem też, co zrobią moi znajomi, przyjaciele i rodzina - czy dadzą radę być ze mną. W sumie jest więcej pytań niż odpowiedzi. 
Zastanawiając się nad tym wszystkim, wpadałam w coraz większy zamęt i coraz gorzej się czułam. Moment "odbicia" nastąpił u mnie, gdy powiedziałam sobie uczciwie, że nikt nie wie, ile jeszcze pożyję i nie dostanę pewnych odpowiedzi. Wobec tego chcę wziąć z życia tyle, ile mogę. Na 100%. Określiłam swoje priorytety: dom/rodzina - szpital/leczenie - praca/relacje z innymi. Zaczęłam bardzo pilnować, żeby nie rozpraszać się na inne aktywności. Włączyłam na maksa tryb "przetrwać". Nie walczyłam z chorobą. Poddałam się temu. Nie w sensie bierności, ale akceptacji, przyjęcia tego, co mnie spotkało, jako informacji z mojego ciała.
Lata pracy nad sobą w tym czasie najbardziej wydały owoce. To, czego się uczyłam - moja wiedza, umiejętności, podejście do siebie i innych, wiara - pozwoliły mi w zdumiewający sposób radzić sobie z trudnymi sytuacjami i własną słabością. Jak nigdy dotąd zobaczyłam, że warto pracować nad sobą, a sytuacje kryzysowe są egzaminem. Choroba, wszystkie trudności, obawy i lęki, a zwłaszcza to, jak sobie z tym poradziłam, uświadomiły mi, jak wiele osiągnęłam i że jestem silniejsza niż mi się wydaje. To zbudowało moja siłę i wiarę w to, że sobie poradzę. I tak się stało. Moja rada dla osób w takiej sytuacji: BĄDŹ OBECNY.




środa, 18 kwietnia 2018

Życie po raku - cz.3. Co mi pomogło?

Myślę, że w każdej poważnej chorobie bardzo ważne jest wsparcie. Wiele zależy od samego chorego, który najlepiej wie, czego mu potrzeba. Ale wiedzieć, to jeszcze za mało. Trzeba o tym powiedzieć innym i co jakiś przypominać. W trakcie wszyscy czują się zagubieni - sam chorujący, ale też jego bliscy, bliżsi i dalsi znajomi. To tak, jakby rozszalał się sztorm i widoczność spadła do zera. Ktoś musi złapać za ster - ktoś, kto jest blisko chorującego i ma "przytomność umysłu" lub sam chory, jeśli czuje się na siłach.
Jak ja zorganizowałam sobie życie na nowo?
1. Uznałam, że mam tak dobre życie, że wciąż chcę być jego "częścią" - być z rodziną, przyjaciółmi, w pracy, która lubię. Konsekwencją tego był wybór szpitala, w którym byłam leczona - w miejscu zamieszkania. Dzięki temu mogłam być w pracy i tego samego dnia pojechać na chemię.  Znałam kilka osób, które wybrały duże, uznane ośrodki, ale sama podróż trwała bardzo długo; "wystrzeliły się w kosmos", tracąc kontakt z tym, co dla nich ważne - dziećmi, rodziną, przyjaciółmi. Wiem, że możecie powiedzieć, że to fikcja, bo mamy telefony, czaty itp. i nie ma problemu z kontaktem. Jednak mówię o czymś innym: gdyby życie porównać do nurtu rzeki (ten nurt, to konkretne środowisko, w którym żyjesz - określone miejsce pracy, ludzie z konkretnymi danymi, cechami, humorami, dom, gdzie mieszkasz, codzienne sprawy tj. cieknący kran, przeziębienie syna czy córki itd.), to pobyt w szpitalu jest jak wyrzucenie na brzeg. Dlatego ludzie szybciej zdrowieją w domach niż w szpitalnym łóżku. 
Ku mojemu zaskoczeniu, w tym prowincjonalnym szpitalu spotkałam lekarzy z sercem na właściwym miejscu, ale też bardzo rzetelnych i konkretnych. Czy uwierzycie, jeśli powiem, że doświadczyłam nawet trzymania za rękę i słów otuchy od lekarza, byłam świadkiem ich przeprosin, delikatnego tłumaczenia pacjentce, dlaczego powinna być w hospicjum, uśmiechniętych pielęgniarek? Takie sytuacje potwierdziły, że dokonałam dobrego wyboru.

CDN.

niedziela, 1 kwietnia 2018

Życie po raku - cz. 2. Chemioterapia

Mimo oporów, postanowiłam, że przejdę chemię. Nie wiedziałam, jak mój organizm zareaguje, ale nie zrezygnowałam z pracy. Moja lekarka była bardzo zdziwiona i zaniepokojona. Umówiłyśmy się, że jak będzie bardzo źle, to wyśle mnie po prostu na zwolnienie. Zgodziła się też na moje weekendowe pobyty, tak, żebym w poniedziałek mogła być już w pracy. To było ostre tempo. Przez pól roku moje życie ograniczało się do pracy-domu-szpitala. Taki mój osobisty trójkąt bermudzki. W piątek lądowałam na szpitalnym łóżku z ulgą, że mogę odpocząć. W trakcie czułam się różnie - były dni, że czułam się bardzo źle i chemię trzeba było przekładać. Mimo to, cały czas pracowałam. To było bardzo mobilizujące i działało lepiej niż terapia: miałam zadania do zrobienia, spotkania i dokumenty, więc musiałam się zmobilizować, "ogarnąć", wyjść z domu i zrobić to, co do mnie należało. Nie miałam po prostu czasu myśleć o swojej niedoli. Wsparcie, jakiego doświadczyłam ze strony lekarzy, mojej szefowej i niektórych współpracowników dawało mi siłę i poczucie względnego bezpieczeństwa. Dzięki temu CHCIAŁAM poradzić sobie z sytuacją. W szpitalu spotkałam tylko jedną panią, która prowadziła firmę ze szpitalnego łóżka. :) Jednak zdecydowanie więcej było osób, które bardzo przeżywały swoją sytuację i leżąc, patrzyły w sufit. Podczas któregoś pobytu moja współlokatorka, po bacznej obserwacji, stwierdziła, że jej pójście na długie zwolnienie to był chyba błąd, bo przez to bardziej skupia się na swoim stanie. Rzeczywiście coś w tym było. Dziś myślę, że skoro coś takiego nam się przydarza i fakty są, jakie są, najlepszym wyjściem jest uznać, że jest to kolejne (choć bardzo trudne) zadanie do wykonania i opracować najlepszą strategię poradzenia sobie z tym. Mogą w tym pomóc lekarze, psycholog (również ten dostępny w szpitalu), przyjaciele, książki na ten temat, czy blogi osób, które to przeszły (tak jak np. ten!) itp. Okazuje się, że możliwości wsparcia jest naprawdę sporo. Ale więcej o tym w następnym poście.

niedziela, 25 marca 2018

Życie po raku - cz.1. Jak to się zaczęło?

Na początku 2015 r. byłam osłabiona. Kiedy poprosiłam lekarkę o skierowanie na podstawowe badania, ta uznała, że nie ma takiej potrzeby. Jedyne, co udało mi się uzyskać, to skierowanie na profilaktyczną kolonoskopię. Termin: koniec października. Grzecznie doczekałam wyznaczonego terminu, mimo bólu brzucha. Już podczas badania lekarz stwierdził, że to rak. 
Machina ruszyła: karta DILO, kolejne badania, w listopadzie operacja usunięcia guza jelita grubego, jeszcze więcej badań i konsultacji. W grudniu lekarze zdecydowali, że konieczna jest chemioterapia. Okazało się, że oprócz guza jelita był jeszcze guz w wyrostku robaczkowym. Zgarnęłam "pulę". Czułam się jak na diabelskim młynie. 
Po operacji, kiedy byłam na długim zwolnieniu, mój stan psychiczny z dnia na dzień się pogarszał. Ponieważ zazwyczaj nie cackam się ze sobą, dość szybko przeszłam w swoich rozmyślaniach do najgorszego scenariusza: swojej śmierci. Kiedy już z grubsza wszystko zaplanowałam, wydałam dyspozycje ("Kochanie, chcę kamień polny zamiast nagrobka.") i popłakałam nad swoim losem, uznałam, że teraz już spokojnie mogę wziąć się do jakiejś pracy. Po drodze jeszcze zaliczyłam odmę, z której podniosłam się w ciągu trzech dni i wróciłam do pracy. Myślałam konkretnie i do sprawy podeszłam zadaniowo. Przyjęłam fakty do wiadomości i zaczęłam się zastanawiać, czy wziąć chemię: rozmawiałam z różnymi osobami na temat najlepszych rozwiązań, konsultowałam się z m.in. lekarzami z Poznania i Warszawy, czytałam i słuchałam specjalistów od naturalnych terapii, czytałam wszystko na ten temat, co wpadło mi w ręce. Pytałam też innych, jak przechodzili chemię. Miałam wrażenie, że wypłynęłam na głęboką wodę, ale kiepsko mi idzie pływanie - fale co rusz mnie zalewają. Ostatecznie, pod wpływem niepozornych słów przyjaciela, podjęłam decyzję o chemioterapii. 
W tym czasie najtrudniejsze było dla mnie poinformowanie o moim stanie bliskich i przyjaciół, czy bliskich współpracowników. Obawiałam się, że to może być zbyt wielki ciężar dla nich, że ja mogę stać się dla nich takim ciężarem. Mimo to chciałam, żeby wiedzieli. Nie potrafię kłamać czy udawać i nie chciałam brać na siebie takiej kombinatoryki, tracić na to czas i energię. Potrzebowałam skupić się na sobie i zrobić to, co będzie dobre dla mnie i mojego zdrowia. Z takim nastawieniem weszłam  do "króliczej nory".

(Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Alicja_w_Krainie_Czar%C3%B3w)

sobota, 24 marca 2018

Życie po raku

Zdecydowałam się ujawnić.
Jestem "onko". 
W 2015 r. stwierdzono u mnie nowotwór, a nawet dwa. Po ponad dwóch latach widzę ten czas z szerszej perspektywy i zdecydowałam się opublikować cykl postów nawiązujących do mojej choroby, ponieważ temat powraca jak bumerang. Co jakiś czas dzwonią, piszą do mnie znajomi, którzy stają na początku tej drogi. Moim celem jest pomóc i zainspirować zarówno tych, których ta sytuacja bezpośrednio dotyczy, jak i tych, którzy są jej świadkami, towarzyszą swoim bliskim w tym czasie. Przez pokazanie Wam mojej drogi i moich sposobów na poradzenie sobie z tą sytuacją, chcę przekonać Was, że "rak to nie wyrok", tylko raczej okazja do pozytywnych zmian w życiu.
Jeśli uważasz, że tego typu posty mogą pomóc nie tylko Tobie, ale też Twoim znajomym - przekaż, udostępnij, poinformuj ich o moim blogu!
Zapraszam też na moją specjalnie utworzoną stronę na Facebooku: