czwartek, 25 listopada 2010

Mit pewnej pracy

Jeszcze całkiem niedawno osoby zatrudnione w niektórych branżach (administracja publiczna, oświata) mogły być pewne stałości zatrudnienia. I najczęściej ludzie pracowali na jednym stanowisku, w jednym dziale aż do emerytury (pokolenie naszych dziadków, może nawet rodziców). W j. polskim mamy nawet na to określenie: „ciepła posadka”, czyli dająca stałą, choć często niezbyt wygórowaną pensję, niewielkie ryzyko zwolnienia, dodatkowe przywileje i świadczenia socjalne.
Światowy kryzys pokazał, jak poczucie zawodowej stabilizacji, bezpieczeństwa jest dla wielu ludzi ważne. Okazało się bowiem, że w dużych miastach, jak np. Warszawa, Katowice, zaczęło przybywać chętnych nawet na nisko płatne stanowiska urzędnicze.
Jednak, przyglądając się zachodzącym zmianom (a zachodzą one stale), słuchając i czytając o historiach różnych ludzi (w tym wielu moich znajomych), mogę stwierdzić, że dziś nie ma już czegoś takiego, jak „pewna praca”. I lepiej, żebyśmy byli tego świadomi.
M.Sikorski w swoim artykule opublikowanym w „Wirtualnej Polsce” (link-tutaj) podaje przykład firmy „Enron”, która zwalniała ludzi po to, by trzymać ich w strachu i móc dyktować warunki.
Obecnie, w związku z oszczędnościami, do zwolnienia jest do 10% urzędników. Ze względu na niż demograficzny w szkołach nauczyciele albo tracą pracę, albo mają niepełne etaty. Jeśli do czynników gospodarczych dołączymy szerzący się w takich instytucjach nepotyzm, kumoterstwo itp., to tak naprawdę żaden pracownik nie może czuć się pewnie.
Ktoś może zapytać: co w takim razie mam zrobić, aby nie obudzić się z wypowiedzeniem w ręku? Moja odpowiedź: przygotować się do zmian.
Ale to już temat na oddzielny post... :)

A propos powyższego postu: artykuł opublikowany na onecie 01.12.2011: Gminy zwalniają urzędników

niedziela, 14 listopada 2010

piątek, 12 listopada 2010

Po co mi praca?

Zapytałam kiedyś znajomą, dlaczego pracuje. Odpowiedziała mi krótko: "Bo lubię". Byłam zszokowana. Do tego momentu praca kojarzyła mi się z harówką w pocie czoła, jak w scenach z filmów o niewolnikach, wzmocnionych opowieściami o pracy w obozach koncentracyjnych. Z tego też powodu ciężko było kończyć studia, po których miał być już tylko trud i znój oraz szara rzeczywistość: praca-dom, praca-dom, praca-dom... Ale to bezpośrednie stwierdzenie dało mi do myślenia. W miarę upływu czasu przekonywałam się, że np. praca fizyczna (pakowanie, przygotowywanie do wysyłki druków, książek) była dla mnie lepsza niż wypisywanie faktur, czy tworzenie i aktualizacja baz danych. Na czym polegała podstawowa różnica? Na byciu z innymi ludźmi, na wchodzeniu w relacje i interakcje. Jest różnica między wpisywaniem Jana Kowalskiego do rubryczki, a spieraniem się z nim o to, gdzie ma leżeć taśma klejąca;)
Na przestrzeni kolejnych lat potwierdzało się to, że dla mnie satysfakcjonująca praca, to praca z ludźmi i dla ludzi. Dziś sukces w pracy definiuję jako przyczynianie się do pozytywnych zmian w życiu innych. Wtedy - nawet jak padam z nóg - nie jest to dla mnie zbyt duży trud.
John Ruskin stwierdził, że "zadowolenie z pracy zawodowej ludzie osiągają wówczas, gdy są spełnione trzy warunki: praca im odpowiada, nie są nią nadmiernie obciążeni i mają szansę osiągnąć sukces". Co do sukcesu, każdy będzie miał tu swoją definicję. Kiedy zaś praca, którą wykonujemy jest zgodna z naszymi możliwościami, zdolnościami, pragnieniami i umiejętnościami oraz potrzebami, to chyba jest niewielkie ryzyko, że będziemy nią nadmiernie obciążeni. To wszystko składa się na zadowolenie z pracy. Ono zaś przekłada się na wydajność, efektywność. Trudno więc oprzeć się wnioskowi, że pracodawcy, dbając o satysfakcję pracowników, przyczyniają się do sukcesu firmy!
Okazuje się też, że pieniądze nie są najważniejszym czynnikiem określającym, czy praca nam odpowiada, czy nie. Kiedy parę lat temu miała miejsce intensywna emigracja zarobkowa Polaków, słyszałam w radiu reportaż o polskich pielęgniarkach, które wyjechały do Szwecji, Norwegii, Anglii. Wypowiedź jednej z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci. Stwierdziła m.in, że nawet gdyby w szpitalu w Polsce zaproponowano by jej lepsze warunki pracy i płacy niż ma teraz i tak by nie wróciła. Dlaczego? Bo za granicą jest szanowana! Bo np. po każdym zabiegu, operacji, przy której asystuje, lekarz jej dziękuje i cieszy się, że może z nią pracować.
Myślę, że ten przykład ładnie pokazuje, dlaczego ludzie wykonują jakąś pracę z zaangażowaniem.
Po iluś tam latach doświadczeń zawodowych wiem, że pracuję nie tylko po to, by zapłacić rachunki. Wiem też, że nie chcę być współczesnym niewolnikiem i wiem, że warto walczyć o to, by praca dawała mi radość.
PS. Przygotowując ten post natknęłam się na ciekawy post o podobnej tematyce (dotyczy głównie motywacji). Zainteresowanych odsyłam tutaj: http://ludzielubiapracowac.blogspot.com/2008/04/dlaczego-ludzie-pracuja.html
Pozdrawiam. Aneta

środa, 3 listopada 2010

Wędrówka po dżungli

Niedawno natrafiłam na wywiad z Beatą Pawlikowską wyemitowany przez TVP, w którym opowiada o swojej trudnej drodze do siebie, o tym, co łączy człowieka z akumulatorem, o ponoszeniu konsekwencji.
www.tvp.pl/publicystyka/tematyka-spoleczna/niepokonani/wideo/beata-pawlikowska-22092010/2766674
Padają tam m.in. takie słowa: "Wędrówka po dżungli nauczyła mnie tego, że trzeba pracować, być wytrwałym, silnym. Bo tylko wtedy możesz uzyskać trwały rezultat. Taki, który w tobie jest zapisany na zawsze".
Oglądając ten materiał, myślałam o moim tegorocznym letnim wyjeździe w Bieszczady. Szczególnie o sytaucjach, kiedy stałam przed wysoką górą i myślałam: "Nie dam rady". Myślałam też o tym, że Bieszczady nauczyły mnie, że przychodzi czas zapłaty za każdy nadprogramowy batonik, którego zjedzenie spowodowało, że wciągałam na górę większy balast;). To również była okazja do przekraczania własnych granic, ograniczeń i do radości, satysfakcji, gdy w końcu okazywało się, że dotarłam na szczyt.
I dżungla, i Bieszczady (czy ogólnie 'góry') to według mnie doskonała metafora życia.