Uważam, że z takim urlopem jest trochę jak z ciążą. W którymś momencie trzeba powiedzieć: "Już czas".
I tak mój czas nadszedł. Zdecydowałam się na roczny urlop, który współcześnie i nowocześnie jest nazywany 'sabbatical year', a dawno, dawno temu - dokładniej: w starotestamentowych czasach - był to rok szabatowy lub jubileuszowy.
Mam świadomość, że będzie to dla mnie szczególny czas, który sama sobie podarowałam. Dlatego przygotowania do niego rozpoczęłam już wcześniej: zbierałam, zapisywałam swoje potrzeby, pomysły i pragnienia. Sporo tego wyszło.
Na początek jednak po prostu się rozchorowałam. Najpierw zwolnił mój organizm. Zapakowałam się więc do łóżka, zaparzyłam herbatę z lipy i malin i... włączyłam kabarety. Nie musiałam nigdzie gnać i załatwiać jakichś spraw "na wczoraj". Nikt też ode mnie nic nie chciał "na cito". Miałam czas chorować.
Potem przyszedł czas na psyche.. Zaczęłam się zastanawiać nad wieloma różnymi możliwościami i w konsekwencji nad tym, czego tak naprawdę chcę i potrzebuję. Ten proces wciąż trwa, ale przebijam się już przez skorupę swoich powierzchownych chceń do serca, do tego, o czym myślę od dawna, a do tej pory nie miałam na to czasu. Kilka rzeczy już mi się wyklarowało. Wraz z pewnością, że to jest to, przyszła ulga i pokój. Stworzyłam nawet konkretny plan swoich działań. Teraz dodać do tego konsekwencję i systematyczność, a może się okazać, że to będzie dla mnie bardzo dobry rok.
Niedawno spotkałam znajomą, która również zastanawiała się nad takim urlopem, ale stwierdziła, że przestraszyła się nudy. Jeśli ten czas miałby polegać na siedzeniu w domu - to rzeczywiście jest się czego bać. Ale tak naprawdę jest to wspaniała okazja, by podążyć za swoimi pragnieniami, marzeniami. Kto wie, gdzie ta droga mnie zaprowadzi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz