piątek, 8 kwietnia 2011

Czy wyrażasz czynny żal?

Na początek zagadka. Zgadnij, o kim mowa:
Może używać różnego rodzaju chwytów obezwładniających, kajdanek, siatek i paralizatorów, pałek służbowych zwykłych, wielofunkcyjnych, teleskopowych i kolczatek drogowych. Dodatkowo ma możliwość stosowania "pocisków niepenetracyjnych miotanych z broni palnej" oraz "środków powodujących łzawienie i ogłuszenie".
Jeśli myślisz, że to antyterrorysta - jesteś w błędzie. To kontroler skarbowy! (na podstawie artykułu w "GW") Oczywiście takie formy egzekwowania nie dotyczą uczciwych podatników. Jednak w praktyce często przeciętny Kowalski jest posądzany o łamanie prawa. Wystarczy, że nie złoży zeznania podatkowego w terminie lub pomyli się o 1 zł. Właściwie więc działania siłowe urzędników mogą dotknąć każdego z nas.
Piszę o tym, ponieważ kwiecień to czas najintensywniejszego rozliczania się z fiskusem. Dla mnie również. Do tej pory nie miałam większych problemów; wszystko szło gładko i przyjemnie. W tym roku jednak chciałam złożyć w imieniu członka rodziny przebywającego za granicą PIT. Zaopatrzona w stosowne dokumenty, pełnomocnictwo, pełna dobrych chęci stawiłam się w urzędzie, żeby ewentualnie wszystko wyjaśnić osobiście. Skracając całą historię, nie udało mi się złożyć deklaracji. Skończyło się na tym, że trzecia z kolei urzędniczka (zresztą bardzo miła i pomocna) powiedziała, żeby podatnik osobiście podpisał zeznanie i - ponieważ jest za granicą i może nie zdążyć do końca kwietnia - wyraził pisemnie swój tzw. czynny żal z powodu nieterminowego złożenia rozliczenia. Resztką sił zapytałam za co ta osoba ma wyrażać żal, skoro zrobiła wszystko, co mogła (napisała pełnomocnictwo, przekazała mi wszystkie potrzebne dokumenty, upewniła się w urzędzie o prawidłowości swoich działań), by rozliczyć się uczciwie i o czasie. Ale takie argumenty nie mają znaczenia. Wyszło na to, że nawet jak nie ma za co, to i tak trzeba żałować. Bo Urząd żałować na pewno niczego i nikogo nie będzie. Ot, klasyczna polska walka z biurokracją, w której zwycięzca jest tylko jeden.
Ponieważ pamiętałam o przytoczonych powyżej uprawnieniach skarbówki odnośnie siłowych rozwiązań, odpędzając od siebie wizję wyprowadzenia w kajdankach (w dodatku nieprzytomnej po użyciu paralizatora tudzież pałki teleskopowej), zgodziłam się na taki sposób załatwienia sprawy. I rzeczywiście poczułam żal - że Państwo traktuje swoich obywateli jak potencjalnych oszustów i złodziei. I tak miałam szczęście, że trafiłam na miłą panią urzędniczkę, która nieco wtajemniczyła mnie w pokrętne procedury i przepisy skarbowe.
Ale żeby dopełnić formalności: w tym miejscu wyrażam swój żal na piśmie i mam nadzieję, że jest wystarczająco czynny.

środa, 6 kwietnia 2011

O pożytkach z kaligrafii

Kilka dni temu miałam okazję zafunkcjonować w dwóch rolach - jako organizator i uczestnik warsztatów kaligrafii średniowiecznej (dokładniej: romańskiej uncjały).
Będąc osobą od jedzenia, picia, sprzątania i dbania o wygodę biorących udział i prowadzącej, byłam zaskoczona tym, że wszystko szło jak po maśle: pojawiające się problemy były na bieżąco rozwiązywane, z kimkolwiek nie rozmawiałam - bez trudności udawało się załatwić to, co trzeba. Ciekawe, że taki obrót spraw budził we mnie podejrzenie o to, że o czymś zapomniałam, czegoś nie dopatrzyłam. Odetchnęłam dopiero, kiedy okazało się, że obiad możemy zjeść tylko za pomocą... małych plastikowych łyżeczek.
Jako uczestnik przekonałam się o kilku rzeczach:
  1. że pisanie jest sztuką (zwłaszcza ładne) oraz że każda litera ma swój charakterek ("S" okazało się najbardziej wredne);
  2. że podczas kaligrafowania wychodzą na wierzch różne nasze narowy, tj. brak cierpliwości (bo w pracy często załatwiamy rzeczy na wczoraj), brak koncentracji, a także skłonność do kantów (moja literka "h" długo nie chciała być zaokrąglona) oraz zdobień, zawijasów;
  3. że przyjemniej jest pisać stalówką i tuszem niż długopisem;
  4. że wiele lat temu odejście od ćwiczeń kaligraficznych w szkołach było błędem.
 Przyjemnie było poczuć się znów jak mała dziewczynka, która dopiero uczy się pisać, poświęcając każdej literze całą swoją uwagę. To było doświadczenie bycia "tu i teraz". To także poczucie bycia na początku czegoś, możliwość opisania wszystkiego na nowo, w nowy sposób. Bardzo cenne i odświeżające przeżycie.

Uczestniczki podczas swojej pracy.

piątek, 25 marca 2011

"Carpe diem!" - łatwo powiedzieć...

Od jakiegoś czasu "przerabiam" temat radości z życia. Zastanawiam się, czy ja i ludzie wokół potrafimy cieszyć się tym, co życie przynosi. Doszłam do wniosku, że starożytna idea współcześnie przybrała formę hedonizmu, często pojmowaną jako "skóra, fura i komóra". Jednak to nie jest to samo. Można zaobserwować dwie główne postawy: jedni skupiają się na doraźnych celach i to często tych materialnych; drudzy - niezadowoleni ze swojej obecnej sytuacji życiowej, ciągle czekają na lepsze czasy (lepszą pracę, lepszą pogodę, aż dzieci dorosną, aż mąż/żona się zmieni itd.). Ale - jak to już ktoś mądry zauważył - żyjemy dziś. Przeszłość już jest za nami i nie wróci, a przyszłości jeszcze nie ma, jeszcze się nie wydarzyła. Do dyspozycji mamy tylko 'dziś'. Dla mnie epikurejska idea carpe diem jest bardzo cenna i często pozwala mi spojrzeć na to, co się dzieje jak na dar. Bo dopiero z perspektywy czasu możemy ocenić, czy jakieś wydarzenie (postrzegane początkowo jako negatywne) służyło naszemu rozwojowi, czy też nie. Kiedy tak siądę sobie w kąciku, pomyślę o ludziach, których do tej pory spotkałam i o tym, ile dobra doświadczyłam od nich, odczuwam wdzięczność. Nauczyłam się pilnować siebie i cieszyć się tym, co mam i zarazem stawiać sobie ambitne cele, realizować marzenia. Jedno nie wyklucza drugiego. Dobrze oddaje to powiedzenie Casey'a: "Keep your head in the sky and your feet on the ground".
Zastanawiam się również, jak objawia się radość życia; po czym ją poznać. Czy wystarczy nieustannie się uśmiechać? Milczeć o swoich kłopotach? Kiedy przychodzę do pracy, koleżanki często pytają, czy się już obudziłam albo na co/na kogo jestem od rana zła. I czasem mam "focha". Ba, nawet "focha z przytupem" (nie lubię rano wstawać!!!!). Ale mimo to czuję się spełnioną i w gruncie rzeczy szczęśliwą kobietą. Widać więc po raz kolejny, że pozory mogą mylić. Smutna mina nie zawsze świadczy o tym, że ktoś jest nieszczęśliwy. Znam przypadki (samych mężczyzn), że jednego dnia wygłupiali się z dziećmi, bawili się i śmiali, po czym wieczorem popełnili samobójstwo. Strach pomyśleć, co się kryło pod uśmiechami.
Kolejne pytanie, które mi się nasuwa: czy w ogóle powinniśmy pokazywać światu, innym, że jesteśmy zadowoleni ze swojego życia? Może lepiej zachować to dla siebie?
Ciekawa jestem jak to wygląda u Was? Czy doświadczacie radości życia? Jeśli tak, to jak to się objawia? A może macie jakieś swoje sposoby, żeby przywołać ten stan?

niedziela, 27 lutego 2011

Szkodliwość mitu o dwóch połówkach

Scena 1.: Spotykają się chłopak z dziewczyną. Zakochują się i nie wyobrażają sobie życia oddzielnie. Marzą o szczęśliwym małżeństwie i rodzinie. W dniu ślubu nie mają wątpliwości, że będą "żyli długo i szczęśliwie".
Scena 2.: Praca-dom, praca-dom, praca-dom...
Scena 3.: Mężczyzna z kobietą spotykają się w sądzie. Znudzony i obojętny lub zdegustowany sędzia orzeka rozwód z powodu "niezgodności charakterów". Koniec bajki.
To oczywiście ogromny skrót. Ale taki scenariusz zdarzeń ma miejsce bardzo często. Zbyt często. Statystyki wskazują, że rozwodzi się coraz więcej par. Jak podaje GUS, najczęstszą przyczyną rozwodów (45% przypadków) jest właśnie niezgodność charakterów małżonków. I na tym polega ironia losu. Wchodzimy w intymne relacje, bierzemy ślub, ponieważ odkrywamy w drugiej osobie to, czego nam brakuje, co nas dopełnia. Różnice wydają się tak pociągające! Po czym z tego samego powodu rozstajemy się, bo różnice okazują się nie do pogodzenia. Co się zmieniło? W większości przypadków sądzimy, że zakochanie, emocjonalne podejście do miłości wystarczy do szczęścia, a różnice to nasze atuty. W miarę upływu czasu zmienia się jednak perspektywa.
 I życiowa porażka gotowa. Problem tkwi, według mnie, w błędnych założeniach. Po pierwsze: że miłość wystarczy i nie trzeba już nic robić, starać się ( w dodatku zaczynając od siebie), pielęgnować relację.
Po drugie: wiara, że jest nam pisana tylko jedna osoba, z którą będziemy naprawdę szczęśliwi.
Co do pierwszego założenia - sprawa wydaje się oczywista: trzeba się starać, bo z miłością jest jak z rośliną, którą trzeba pielęgnować. Jeśli zaś chodzi o drugie: jest błędne, ponieważ wyklucza coś, za co ludzie są w stanie oddać życie - przekonanie, dar bycia wolnym człowiekiem, a więc z możliwością dokonywania wolnego, swobodnego wyboru. Bycie skazanym na jedną osobę na świecie zaprzecza temu. Nie jest tak, że tylko jeden człowiek spośród wszystkich żyjących na Ziemi jest dla nas odpowiedni. To tylko złudzenie, które może nas drogo kosztować. Wolność wyboru w dziedzinie relacji oznacza m.in., że kilka (kilkanaście, kilkaset?) osób może być dla nas świetnymi partnerami. I wybierając kogoś na współmałżonka tylko dlatego, że aktualnie nie ma na horyzoncie nikogo równie lub bardziej atrakcyjnego, ryzykujemy. Jednak z jakichś powodów wybieramy konkretną osobę. Odpowiedź na pytanie "dlaczego ją/jego wybieram?" może zrobić znaczącą różnicę w naszym życiu.
Nie jesteśmy "skazani" na siebie. Takie świadome podejście nie generuje również lęku ("A co, jak się mylę i to nie jest ta jedyna/jedyny?").
Pewien człowiek opowiadał na spotkaniu, w którym uczestniczyłam, że był na plaży ze swoją żoną, która w pewnym momencie zauważyła, że zerka on na opalającą się niedaleko laskę w skąpym bikini. Jak można się domyślić, zareagowała nerwowo (żona, nie laska:). Na co on odparł: "Kochanie, to jest naprawdę piękna kobieta. Ale to ciebie wybrałem i wybieram na żonę". To się nazywa świadomy wybór!
Takie podejście to jednak dopiero początek pracy. Ale to bardzo dobre podejście.
Swoją drogą to ciekawe, że tyle osób jest przekonana o słuszności takiego podejścia (tzn. istnienia drugiej połówki gdzieś w świecie). Być może, kiedy sypie się relacja, łatwiej stwierdzić: "To nie była moja druga połowa" niż: "Nie udało się, bo nie zrobiłem/am nic (lub niewiele), żeby nasza relacja była udana".

środa, 9 lutego 2011

Nasz człowiek w USA. Dlaczego woli Stany?

Poniżej zamieszczam post Marleny, która obecnie przebywa w Stanach i znalazła chwilę, by go napisać. Zapraszam do komentowania.
Poproszono mnie o podzieleniu się wrażeniami z pobytu w Stanach. Może nie tyle wrażeniami, co ocenieniem różnic pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi. Różnic jest tak wiele, że po opisaniu każdej z nich, co dla niektórych mój post mógłby okazać się nudny... Wolę nie ryzykować, więc skupię się zaledwie na kilku ważnych różnicach jakimi są: pozytywne myślenie, wiara w siebie i szacunek dla innych. Ameryka uczy mnie tego. Społeczeństwo jest bardzo otwarte na młodych ludzi i - w przeciwieństwie do naszego kraju - tutaj wszystko jest na "tak".
W moich kontaktach z ludźmi, zawsze podkreślam moje pochodzenie i zawsze dodaję: „I'm very proud to be Polish”. Taka jest prawda. Lecz prawdą jest również fakt, że ... nie chciałabym wrócić do Polski jako miejsca zamieszkania. Nie wiem czy ta decyzja kwalifikuje mnie już jako pretensjonalną osobę wyzutą z patriotyzmu?! Nie mniej podtrzymuję swoje zdanie.
Mieszkam w Stanach zaledwie 7 miesięcy i doświadczyły mnie zarówno pozytywne, jak i negatywne uroki bycia tutaj. Aczkolwiek California (bo w tym Stanie obecnie mieszkam) daje tak wiele możliwości rozwoju, pogłębiania swoich zainteresowań, wypróbowania nowych zamiłowań, o co w Polsce jest naprawdę ciężko. Pracując po studiach za najniższą krajową pensję w Polsce można sobie pozwolić zaledwie na karnet na siłownię i raz w miesiącu na wyjście do kina. Dobre i to... Jeśli w doborowym towarzystwie, to też to może być fajnie spędzony czas:)
A ile takich fajnych chwil oferuje nam życie w Stanach? Wiele, naprawdę mnóstwo. Pracując za najniższą krajową w Californii (mimo, ze jest jednym z najdroższych do życia stanów w USA i obecnie tkwi w kryzysie gospodarczym), możesz sobie pozwolić na wypróbowanie siebie w rożnych dziedzinach sportu, kultury, rozrywki i po takich doświadczeniach mieć swoje hobby, które naprawdę uwielbiasz. Nie wspominam oczywiście o wyjściach do kina, o uprawianiu jogi, o wyjściu na siłownię, basen czy o spotkaniach z przyjaciółką w meksykańskiej restauracji, popijając cadilac margheritę:). Te wszystkie rzeczy robię kilka razy w miesiącu. No, z tą jogą jest różnie:/ Wolę chyba bardziej aktywny sport i zaczynam uczyć się surfować (po internecie już potrafię, teraz czeka mnie większa fala:)) Życzycie powodzenia? Dziękuję. Wiem, że się uda:)
Następny gościnny post (jeśli blogowiczka pozwoli) będzie o moich nowych doznaniach w sferze zainteresowań i dalszych poszukiwania tego, co uczyni mnie bardziej szczęśliwym człowiekiem. Zboczyłam trochę z tematu, więc się naprostowuję... Myślę, że wartym opisania jest także pierwszy kontakt z Amerykaninem. Pierwszy kontakt jest kontaktem wzrokowym, lecz w kolejnej sekundzie następuje powitanie i pytanie w jednym: "Hi, How you are doing?”. Może na początku jest to frustrujące (sama zastanawiałam się, ile razy w ciągu dnia można odpowiadać: "Good, thank you. How are you?" i tak do znudzenia...), ale po kilku miesiącach pobytu w Stanach uwielbiam ten pierwszy i jakże fajnie fałszywy dialog:) Co zyskują Polacy na tym, że zwierzą się pani na przystanku, panu w autobusie, bądź sprzedawczyni w kiosku, że nie czują się dobrze, że kolejny raz coś doskwiera, że mąż znów się upił, a synowa to potwor nie człowiek? Czy czują ulgę opowiadając o swoim jakże beznadziejnym i smutnym życiu? Jakim prawem ci ludzie obarczają innych swoimi problemami? Jak mogą być aż tak egoistyczni? Czy Ci biedni słuchacze, którzy muszą wysłuchiwać - nie mając wyjścia (bo np. czekają w kolejce do lekarza) - wszystkich nazw chorób, jakie posiada pani X i przy tym nazw leków, które musi brać wraz z zaleceniami?
Dlaczego w mentalności amerykańskiej taki stan nie ma miejsca? A jeśli coś takiego by się pojawiło, to taką osobę szybko się eliminuje, uznając za szaloną.
Życie w USA uczy mnie pozytywnego patrzenia na świat, otaczających mnie ludzi, motywuje do działania, do kreowania siebie jako aktywnego i pełnego pomysłów człowieka, do szukania w życiu tego czego chce, a nie tego co musi.
O ile w Polsce mój wiek już kwalifikuje mnie do bycia starą panną (w tym roku będzie 28 lat:)), tak tutaj nikomu na myśl nie przyjdzie zapytanie mnie o posiadanie męża ,a tym bardziej dziecka, bo przecież za młoda jestem, by takowy inwentarz posiadać:) Teraz to wiem:) I to właśnie sprawia, że uwielbiam Amerykę, Stany, Californię:). Natomiast te wszystkie negatywne odczucia związane z polską mentalnością, nie zmieniają faktu, iż jestem Polką i jestem z tego bardzo dumna.

czwartek, 20 stycznia 2011

Komentarz do artykułu o blogerach

Wczoraj ukazał się w "Onecie" artykuł, który dotyczy również mnie - o anonimowości w sieci. (link do artykułu)
Nie chcę maczać palców w onetowej dyskusji, dlatego wypowiem się u siebie.
Jak Czytelnicy mojego bloga widzą, nie wypowiadam się anonimowo. Publikuję pod moim prawdziwym imieniem. Na potwierdzenie mojej "autentyczności" umieściłam nawet swoje zdjęcie. Kieruję się bowiem zasadą, że nie umieszczę w internecie czegoś, czego nie powiedziałabym, zrobiłabym w realu. To taki ukłon w stronę zachowania spójnej osobowości:)
Rozumiem jednak tych, którzy wolą pozostać anonimowi. Czasem są to osoby, które spotkały nieprzyjemności ze strony innych użytkowników (sama tego doświadczyłam, odbierając np. wulgarne telefony, maile). Czasem to pomaga komuś w szczerości i w otwarciu się. Dla mnie to jest ok dopóki komunikat nie staje się wulgarny, obraźliwy i prawnie karalny.
Uważam, że K. Durczok uogólnił. Cała jego wypowiedź wydaje się bardzo emocjonalna i mało konstruktywna. To dziwi w przypadku dziennikarza z tak dużym doświadczeniem. Zwłaszcza, że jego list przytoczony na początku artykułu zawiera dużo pejoratywnych określeń.
Jego opinia jest też krzywdząca dla wielu. Niektórzy mają powody, by kryć się za nickiem. Jeśli słowa mają dodatnią wartość dla czytelników, to pseudonim nie jest problemem.
Na pewno mogę się zgodzić z autorką artykułu, która mówi o tym, że anonimowość w sieci jest złudna. Przy dzisiejszej technice można odnaleźć osoby, które się wypowiadają.
To prawda, że każda nasza aktywność w sieci zostawia ślad. Jeśli chcemy sprawdzić, co o nas myśli Google - wystarczy wpisać swoje imię, nazwisko lub nick. Google prawdę Ci powie. ;)

wtorek, 18 stycznia 2011

Kryzys - porażka czy szansa?

Wydaje się, że widmo kryzysu oddaliło się od nas przynajmniej na jakiś czas. Dość uważnie do tej pory śledziłam informacje w mediach na temat tego zjawiska i sama miałam okazję doświadczyć kryzysu na gruncie zawodowym. Obserwowałam też moich znajomych, którzy przeżywali, bądź wciąż przeżywają trudne chwile. Kryzys ma wiele odmian i objawów. Zazwyczaj staramy się robić wszystko, albo przynajmniej wiele, żeby do niego nie dopuścić. Bo to często bardzo bolesne doświadczenie. Jednak jest wiele przykładów na to, że z trudnego doświadczenia może wyniknąć coś dobrego.
W j. chińskim znak – ideogram, określający słowo 'kryzys', składa się z dwóch elementów, pól. Z jednej strony oznacza on 'niebezpieczeństwo, zagrożenie', z drugiej – 'szansę, nowe możliwości'.

危机

Zastanawiające jest, dlaczego jedni, którzy znaleźli się w takiej trudnej sytuacji, nie robią nic, żeby coś zmienić, tkwią w tym, narzekając na zły los, rząd, życie. Inni aktywnie szukają wyjścia z sytuacji i okazuje się, że to, co na początku wydawało się końcem świata – było początkiem czegoś nowego i lepszego. Tak było ze znajomymi, którzy stracili pracę, ale w obecnej są szczęśliwsi; kiedyś popadli w długi, ale dzięki temu dziś lepiej gospodarują pieniędzmi.
Temat pracuje we mnie już min. rok. W tym czasie zwracałam baczną uwagę na informacje, komentarze ekonomistów, finansistów itp. Czasem mówią brutalną prawdę. Jak np. P. Schiff z Euro Pacific Capital, który w programie telewizyjnym stwierdził, że rząd powinien pozwolić zbankrutować amerykańskim bankom, firmom.
Uważam, że bankructwo byłoby lepsze niż wspieranie ich. (...) Jeżeli mają zbankrutować, to pozwólmy im na to. Były źle zarządzane, a więc gdy rząd je dofinansuje, ciągle pozostanie ten stary system zarządzania, który spowodował, że wcześniej zbankrutowały.(...) To, że coś będzie bolesne, nie oznacza, że musimy się temu sprzeciwiać.”
To ostatnie zdanie jest znaczące.
Z naszego polskiego podwórka: K. Rybiński stwierdził, komentując sytuację w Grecji z marca 2010 r., że „kraje euro nie powinny finansować Grecji, bo Grecy żyją ponad stan, a dotowanie tego kraju może doprowadzić do tego, że Grecja nie będzie się reformować”.
Jaki wniosek dla mnie płynie z tych komentarzy? Czasem potrzebny jest kryzys, by coś zmienić. Potwierdzają to ekonomiści, ale to działa również w życiu każdego z nas. Trudna sytuacja wiąże się z bólem, jakąś niewygodą. Ale wtedy dobrze jest przypomnieć sobie ten chiński znak i zastanowić się, jakie wnioski płyną dla mnie z tej sytuacji i jak mogę ją wykorzystać. I potraktować to, co nam się przydarza jako SZANSĘ.