Scena 1.: Spotykają się chłopak z dziewczyną. Zakochują się i nie wyobrażają sobie życia oddzielnie. Marzą o szczęśliwym małżeństwie i rodzinie. W dniu ślubu nie mają wątpliwości, że będą "żyli długo i szczęśliwie".
Scena 2.: Praca-dom, praca-dom, praca-dom...
Scena 3.: Mężczyzna z kobietą spotykają się w sądzie. Znudzony i obojętny lub zdegustowany sędzia orzeka rozwód z powodu "niezgodności charakterów". Koniec bajki.
To oczywiście ogromny skrót. Ale taki scenariusz zdarzeń ma miejsce bardzo często. Zbyt często. Statystyki wskazują, że rozwodzi się coraz więcej par. Jak podaje GUS, najczęstszą przyczyną rozwodów (45% przypadków) jest właśnie niezgodność charakterów małżonków. I na tym polega ironia losu. Wchodzimy w intymne relacje, bierzemy ślub, ponieważ odkrywamy w drugiej osobie to, czego nam brakuje, co nas dopełnia. Różnice wydają się tak pociągające! Po czym z tego samego powodu rozstajemy się, bo różnice okazują się nie do pogodzenia. Co się zmieniło? W większości przypadków sądzimy, że zakochanie, emocjonalne podejście do miłości wystarczy do szczęścia, a różnice to nasze atuty. W miarę upływu czasu zmienia się jednak perspektywa.
I życiowa porażka gotowa. Problem tkwi, według mnie, w błędnych założeniach. Po pierwsze: że miłość wystarczy i nie trzeba już nic robić, starać się ( w dodatku zaczynając od siebie), pielęgnować relację.
Po drugie: wiara, że jest nam pisana tylko jedna osoba, z którą będziemy naprawdę szczęśliwi.
Co do pierwszego założenia - sprawa wydaje się oczywista: trzeba się starać, bo z miłością jest jak z rośliną, którą trzeba pielęgnować. Jeśli zaś chodzi o drugie: jest błędne, ponieważ wyklucza coś, za co ludzie są w stanie oddać życie - przekonanie, dar bycia wolnym człowiekiem, a więc z możliwością dokonywania wolnego, swobodnego wyboru. Bycie skazanym na jedną osobę na świecie zaprzecza temu. Nie jest tak, że tylko jeden człowiek spośród wszystkich żyjących na Ziemi jest dla nas odpowiedni. To tylko złudzenie, które może nas drogo kosztować. Wolność wyboru w dziedzinie relacji oznacza m.in., że kilka (kilkanaście, kilkaset?) osób może być dla nas świetnymi partnerami. I wybierając kogoś na współmałżonka tylko dlatego, że aktualnie nie ma na horyzoncie nikogo równie lub bardziej atrakcyjnego, ryzykujemy. Jednak z jakichś powodów wybieramy konkretną osobę. Odpowiedź na pytanie "dlaczego ją/jego wybieram?" może zrobić znaczącą różnicę w naszym życiu.
Nie jesteśmy "skazani" na siebie. Takie świadome podejście nie generuje również lęku ("A co, jak się mylę i to nie jest ta jedyna/jedyny?").
Pewien człowiek opowiadał na spotkaniu, w którym uczestniczyłam, że był na plaży ze swoją żoną, która w pewnym momencie zauważyła, że zerka on na opalającą się niedaleko laskę w skąpym bikini. Jak można się domyślić, zareagowała nerwowo (żona, nie laska:). Na co on odparł: "Kochanie, to jest naprawdę piękna kobieta. Ale to ciebie wybrałem i wybieram na żonę". To się nazywa świadomy wybór!
Takie podejście to jednak dopiero początek pracy. Ale to bardzo dobre podejście.
Swoją drogą to ciekawe, że tyle osób jest przekonana o słuszności takiego podejścia (tzn. istnienia drugiej połówki gdzieś w świecie). Być może, kiedy sypie się relacja, łatwiej stwierdzić: "To nie była moja druga połowa" niż: "Nie udało się, bo nie zrobiłem/am nic (lub niewiele), żeby nasza relacja była udana".
Wierzę, że słowa mają moc. Moje - zapisywane w tym miejscu - niech służą inspiracji i rozwojowi tych, którzy tutaj bywają.
niedziela, 27 lutego 2011
środa, 9 lutego 2011
Nasz człowiek w USA. Dlaczego woli Stany?
Poniżej zamieszczam post Marleny, która obecnie przebywa w Stanach i znalazła chwilę, by go napisać. Zapraszam do komentowania.
Poproszono mnie o podzieleniu się wrażeniami z pobytu w Stanach. Może nie tyle wrażeniami, co ocenieniem różnic pomiędzy Polską a Stanami Zjednoczonymi. Różnic jest tak wiele, że po opisaniu każdej z nich, co dla niektórych mój post mógłby okazać się nudny... Wolę nie ryzykować, więc skupię się zaledwie na kilku ważnych różnicach jakimi są: pozytywne myślenie, wiara w siebie i szacunek dla innych. Ameryka uczy mnie tego. Społeczeństwo jest bardzo otwarte na młodych ludzi i - w przeciwieństwie do naszego kraju - tutaj wszystko jest na "tak".W moich kontaktach z ludźmi, zawsze podkreślam moje pochodzenie i zawsze dodaję: „I'm very proud to be Polish”. Taka jest prawda. Lecz prawdą jest również fakt, że ... nie chciałabym wrócić do Polski jako miejsca zamieszkania. Nie wiem czy ta decyzja kwalifikuje mnie już jako pretensjonalną osobę wyzutą z patriotyzmu?! Nie mniej podtrzymuję swoje zdanie.Mieszkam w Stanach zaledwie 7 miesięcy i doświadczyły mnie zarówno pozytywne, jak i negatywne uroki bycia tutaj. Aczkolwiek California (bo w tym Stanie obecnie mieszkam) daje tak wiele możliwości rozwoju, pogłębiania swoich zainteresowań, wypróbowania nowych zamiłowań, o co w Polsce jest naprawdę ciężko. Pracując po studiach za najniższą krajową pensję w Polsce można sobie pozwolić zaledwie na karnet na siłownię i raz w miesiącu na wyjście do kina. Dobre i to... Jeśli w doborowym towarzystwie, to też to może być fajnie spędzony czas:)A ile takich fajnych chwil oferuje nam życie w Stanach? Wiele, naprawdę mnóstwo. Pracując za najniższą krajową w Californii (mimo, ze jest jednym z najdroższych do życia stanów w USA i obecnie tkwi w kryzysie gospodarczym), możesz sobie pozwolić na wypróbowanie siebie w rożnych dziedzinach sportu, kultury, rozrywki i po takich doświadczeniach mieć swoje hobby, które naprawdę uwielbiasz. Nie wspominam oczywiście o wyjściach do kina, o uprawianiu jogi, o wyjściu na siłownię, basen czy o spotkaniach z przyjaciółką w meksykańskiej restauracji, popijając cadilac margheritę:). Te wszystkie rzeczy robię kilka razy w miesiącu. No, z tą jogą jest różnie:/ Wolę chyba bardziej aktywny sport i zaczynam uczyć się surfować (po internecie już potrafię, teraz czeka mnie większa fala:)) Życzycie powodzenia? Dziękuję. Wiem, że się uda:)Następny gościnny post (jeśli blogowiczka pozwoli) będzie o moich nowych doznaniach w sferze zainteresowań i dalszych poszukiwania tego, co uczyni mnie bardziej szczęśliwym człowiekiem. Zboczyłam trochę z tematu, więc się naprostowuję... Myślę, że wartym opisania jest także pierwszy kontakt z Amerykaninem. Pierwszy kontakt jest kontaktem wzrokowym, lecz w kolejnej sekundzie następuje powitanie i pytanie w jednym: "Hi, How you are doing?”. Może na początku jest to frustrujące (sama zastanawiałam się, ile razy w ciągu dnia można odpowiadać: "Good, thank you. How are you?" i tak do znudzenia...), ale po kilku miesiącach pobytu w Stanach uwielbiam ten pierwszy i jakże fajnie fałszywy dialog:) Co zyskują Polacy na tym, że zwierzą się pani na przystanku, panu w autobusie, bądź sprzedawczyni w kiosku, że nie czują się dobrze, że kolejny raz coś doskwiera, że mąż znów się upił, a synowa to potwor nie człowiek? Czy czują ulgę opowiadając o swoim jakże beznadziejnym i smutnym życiu? Jakim prawem ci ludzie obarczają innych swoimi problemami? Jak mogą być aż tak egoistyczni? Czy Ci biedni słuchacze, którzy muszą wysłuchiwać - nie mając wyjścia (bo np. czekają w kolejce do lekarza) - wszystkich nazw chorób, jakie posiada pani X i przy tym nazw leków, które musi brać wraz z zaleceniami?Dlaczego w mentalności amerykańskiej taki stan nie ma miejsca? A jeśli coś takiego by się pojawiło, to taką osobę szybko się eliminuje, uznając za szaloną.Życie w USA uczy mnie pozytywnego patrzenia na świat, otaczających mnie ludzi, motywuje do działania, do kreowania siebie jako aktywnego i pełnego pomysłów człowieka, do szukania w życiu tego czego chce, a nie tego co musi.O ile w Polsce mój wiek już kwalifikuje mnie do bycia starą panną (w tym roku będzie 28 lat:)), tak tutaj nikomu na myśl nie przyjdzie zapytanie mnie o posiadanie męża ,a tym bardziej dziecka, bo przecież za młoda jestem, by takowy inwentarz posiadać:) Teraz to wiem:) I to właśnie sprawia, że uwielbiam Amerykę, Stany, Californię:). Natomiast te wszystkie negatywne odczucia związane z polską mentalnością, nie zmieniają faktu, iż jestem Polką i jestem z tego bardzo dumna.
czwartek, 20 stycznia 2011
Komentarz do artykułu o blogerach
Wczoraj ukazał się w "Onecie" artykuł, który dotyczy również mnie - o anonimowości w sieci. (link do artykułu)
Nie chcę maczać palców w onetowej dyskusji, dlatego wypowiem się u siebie.
Jak Czytelnicy mojego bloga widzą, nie wypowiadam się anonimowo. Publikuję pod moim prawdziwym imieniem. Na potwierdzenie mojej "autentyczności" umieściłam nawet swoje zdjęcie. Kieruję się bowiem zasadą, że nie umieszczę w internecie czegoś, czego nie powiedziałabym, zrobiłabym w realu. To taki ukłon w stronę zachowania spójnej osobowości:)
Rozumiem jednak tych, którzy wolą pozostać anonimowi. Czasem są to osoby, które spotkały nieprzyjemności ze strony innych użytkowników (sama tego doświadczyłam, odbierając np. wulgarne telefony, maile). Czasem to pomaga komuś w szczerości i w otwarciu się. Dla mnie to jest ok dopóki komunikat nie staje się wulgarny, obraźliwy i prawnie karalny.
Uważam, że K. Durczok uogólnił. Cała jego wypowiedź wydaje się bardzo emocjonalna i mało konstruktywna. To dziwi w przypadku dziennikarza z tak dużym doświadczeniem. Zwłaszcza, że jego list przytoczony na początku artykułu zawiera dużo pejoratywnych określeń.
Jego opinia jest też krzywdząca dla wielu. Niektórzy mają powody, by kryć się za nickiem. Jeśli słowa mają dodatnią wartość dla czytelników, to pseudonim nie jest problemem.
Na pewno mogę się zgodzić z autorką artykułu, która mówi o tym, że anonimowość w sieci jest złudna. Przy dzisiejszej technice można odnaleźć osoby, które się wypowiadają.
To prawda, że każda nasza aktywność w sieci zostawia ślad. Jeśli chcemy sprawdzić, co o nas myśli Google - wystarczy wpisać swoje imię, nazwisko lub nick. Google prawdę Ci powie. ;)
Nie chcę maczać palców w onetowej dyskusji, dlatego wypowiem się u siebie.
Jak Czytelnicy mojego bloga widzą, nie wypowiadam się anonimowo. Publikuję pod moim prawdziwym imieniem. Na potwierdzenie mojej "autentyczności" umieściłam nawet swoje zdjęcie. Kieruję się bowiem zasadą, że nie umieszczę w internecie czegoś, czego nie powiedziałabym, zrobiłabym w realu. To taki ukłon w stronę zachowania spójnej osobowości:)
Rozumiem jednak tych, którzy wolą pozostać anonimowi. Czasem są to osoby, które spotkały nieprzyjemności ze strony innych użytkowników (sama tego doświadczyłam, odbierając np. wulgarne telefony, maile). Czasem to pomaga komuś w szczerości i w otwarciu się. Dla mnie to jest ok dopóki komunikat nie staje się wulgarny, obraźliwy i prawnie karalny.
Uważam, że K. Durczok uogólnił. Cała jego wypowiedź wydaje się bardzo emocjonalna i mało konstruktywna. To dziwi w przypadku dziennikarza z tak dużym doświadczeniem. Zwłaszcza, że jego list przytoczony na początku artykułu zawiera dużo pejoratywnych określeń.
Jego opinia jest też krzywdząca dla wielu. Niektórzy mają powody, by kryć się za nickiem. Jeśli słowa mają dodatnią wartość dla czytelników, to pseudonim nie jest problemem.
Na pewno mogę się zgodzić z autorką artykułu, która mówi o tym, że anonimowość w sieci jest złudna. Przy dzisiejszej technice można odnaleźć osoby, które się wypowiadają.
To prawda, że każda nasza aktywność w sieci zostawia ślad. Jeśli chcemy sprawdzić, co o nas myśli Google - wystarczy wpisać swoje imię, nazwisko lub nick. Google prawdę Ci powie. ;)
wtorek, 18 stycznia 2011
Kryzys - porażka czy szansa?
Wydaje się, że widmo kryzysu oddaliło się od nas przynajmniej na jakiś czas. Dość uważnie do tej pory śledziłam informacje w mediach na temat tego zjawiska i sama miałam okazję doświadczyć kryzysu na gruncie zawodowym. Obserwowałam też moich znajomych, którzy przeżywali, bądź wciąż przeżywają trudne chwile. Kryzys ma wiele odmian i objawów. Zazwyczaj staramy się robić wszystko, albo przynajmniej wiele, żeby do niego nie dopuścić. Bo to często bardzo bolesne doświadczenie. Jednak jest wiele przykładów na to, że z trudnego doświadczenia może wyniknąć coś dobrego.
W j. chińskim znak – ideogram, określający słowo 'kryzys', składa się z dwóch elementów, pól. Z jednej strony oznacza on 'niebezpieczeństwo, zagrożenie', z drugiej – 'szansę, nowe możliwości'.
危机
Zastanawiające jest, dlaczego jedni, którzy znaleźli się w takiej trudnej sytuacji, nie robią nic, żeby coś zmienić, tkwią w tym, narzekając na zły los, rząd, życie. Inni aktywnie szukają wyjścia z sytuacji i okazuje się, że to, co na początku wydawało się końcem świata – było początkiem czegoś nowego i lepszego. Tak było ze znajomymi, którzy stracili pracę, ale w obecnej są szczęśliwsi; kiedyś popadli w długi, ale dzięki temu dziś lepiej gospodarują pieniędzmi.
Temat pracuje we mnie już min. rok. W tym czasie zwracałam baczną uwagę na informacje, komentarze ekonomistów, finansistów itp. Czasem mówią brutalną prawdę. Jak np. P. Schiff z Euro Pacific Capital, który w programie telewizyjnym stwierdził, że rząd powinien pozwolić zbankrutować amerykańskim bankom, firmom.
„Uważam, że bankructwo byłoby lepsze niż wspieranie ich. (...) Jeżeli mają zbankrutować, to pozwólmy im na to. Były źle zarządzane, a więc gdy rząd je dofinansuje, ciągle pozostanie ten stary system zarządzania, który spowodował, że wcześniej zbankrutowały.(...) To, że coś będzie bolesne, nie oznacza, że musimy się temu sprzeciwiać.”
To ostatnie zdanie jest znaczące.
Z naszego polskiego podwórka: K. Rybiński stwierdził, komentując sytuację w Grecji z marca 2010 r., że „kraje euro nie powinny finansować Grecji, bo Grecy żyją ponad stan, a dotowanie tego kraju może doprowadzić do tego, że Grecja nie będzie się reformować”.
Jaki wniosek dla mnie płynie z tych komentarzy? Czasem potrzebny jest kryzys, by coś zmienić. Potwierdzają to ekonomiści, ale to działa również w życiu każdego z nas. Trudna sytuacja wiąże się z bólem, jakąś niewygodą. Ale wtedy dobrze jest przypomnieć sobie ten chiński znak i zastanowić się, jakie wnioski płyną dla mnie z tej sytuacji i jak mogę ją wykorzystać. I potraktować to, co nam się przydarza jako SZANSĘ.
niedziela, 26 grudnia 2010
"Bieguny są w każdym z nas"

Ale ten post nie ma być o pogodzie. Do jego napisania zainspirował mnie wywiad z Markiem Kamińskim opublikowany na tok.fm.pl (tekst dostępny tutaj) z okazji 15. rocznicy jego wyprawy na bieguny. Ten znany podróżnik stwierdza m.in., że "była to bardziej podróż w głąb siebie; zima i mróz były tylko tłem".
W sumie - patrząc z boku - można się zastanawiać, co interesującego jest w zimnym, białym pustkowiu. Według mnie - odpowiedzią jest: "nic". W tym "nic" jest jednak cisza, samotność, granica świata i ludzkiej wytrzymałości. Nawet posuwając się naprzód, widzi się tylko... biel (albo nic się nie widzi, gdy jest śnieżyca). W takich warunkach łatwiej usłyszeć i poznać siebie. To okazja do poznania swoich ograniczeń. Jak mówi M. Kamiński: "tak naprawdę, bieguny są w każdym z nas i chodzi o to, by je odkrywać, zdobywać, przełamywać. Żeby w życiu być uważnym. Zastanowić się, po co człowiek żyje i co z tym życiem powinien zrobić". Bo dobrze, by podróż miała sens.
Kamiński nie pierwszy już raz nadaje swoim wyprawom inny - głębszy wymiar.
Kilka miesięcy temu przeczytałam książkę M.Szymańskiego "Dotykanie świata Marka Kamińskiego", który jest wywiadem-rzeką. Podobny klimat, dużo mądrych myśli. Można podsumować to trywialnym "podróże kształcą". Ale ponieważ chodzi o mądrość, kształcenie życiowe - polecam lekturę całości.
Pisząc te słowa, myślę też o innych podróżnikach, którzy są moimi przyjaciółmi. W ich opowieściach odnajduję wspólne ślady...
poniedziałek, 20 grudnia 2010
Shalom!
Wszędzie wokół święta: samochody (nawet te małe) wypchane choinkami, tłumy ludzi w sklepach robiących zakupy jak na wojnę, zablokowane (i tak już wąskie z powodu zasp) chodniki przez znajomych życzących sobie wesołych Świąt, kobiety z pełnymi siatkami... Zabiegani, zmęczeni siądziemy do wigilijnego stołu.
Jak co roku podejmę trud wyciszenia się. Jak co roku podsumuję to, co było i przyjrzę się swoim marzeniom, pragnieniom. Posłucham siebie. Odnajdę pokój w sobie, w decyzjach, które podejmuję, w relacjach z innymi. Siądę przy stole z bliskimi i z pustym miejscem. Pomyślę o tych, którzy odeszli i których tak bardzo brakuje. Skieruję dobre myśli ku Jerozolimie - wciąż szarpanej konfliktami. Ale każdy z nas jest taką Jerozolimą - z jednej strony piękną Ziemią Świętą, z drugiej - z przemocą, bombami, krzywdą. Dlatego "Shalom Jerusalem!Pokój Jerozolimie!" Shalom ludziom dobrej woli!
Niech to będzie "cicha noc, święta noc", noc nadziei, w której spotyka się przeszłość z przyszłością, Wschód z Zachodem, Północ z Południem i Człowiekiem z Człowiekiem.
Wzruszająca kolęda "Dla nieobecnych" w wykonaniu Beaty Rybotyckiej
Jak co roku podejmę trud wyciszenia się. Jak co roku podsumuję to, co było i przyjrzę się swoim marzeniom, pragnieniom. Posłucham siebie. Odnajdę pokój w sobie, w decyzjach, które podejmuję, w relacjach z innymi. Siądę przy stole z bliskimi i z pustym miejscem. Pomyślę o tych, którzy odeszli i których tak bardzo brakuje. Skieruję dobre myśli ku Jerozolimie - wciąż szarpanej konfliktami. Ale każdy z nas jest taką Jerozolimą - z jednej strony piękną Ziemią Świętą, z drugiej - z przemocą, bombami, krzywdą. Dlatego "Shalom Jerusalem!Pokój Jerozolimie!" Shalom ludziom dobrej woli!
Niech to będzie "cicha noc, święta noc", noc nadziei, w której spotyka się przeszłość z przyszłością, Wschód z Zachodem, Północ z Południem i Człowiekiem z Człowiekiem.
Wzruszająca kolęda "Dla nieobecnych" w wykonaniu Beaty Rybotyckiej
środa, 8 grudnia 2010
Kto zna Camille Claudel?
Jakieś trzy lata temu, będąc na koncercie artystów Piwnicy pod Baranami, usłyszałam piosenkę Agnieszki Chrzanowskiej o mało znanej francuskiej rzeźbiarce - Camille Claudel. (link tutaj) Utwór zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Niezwykła subtelność i dramatyczna historia (miłość do Rodina zakończona pobytem w zakładzie dla obłąkanych) sprawiły, że przeczytałam biografię Camille i poznałam (na razie tylko wirtualnie) niektóre jej dzieła. Myśląc o tej artystce, która kochała "za bardzo", zastanawiam się, ile można poświęcić w imię miłości, dla budowania relacji.
Przychodzą mi też na myśl inne wspaniałe, utalentowane kobiety, które giną gdzieś w cieniu historii, np. Maria Montessori. To, co "odkrywa" współczesna psychologia, dydaktyka, czy nawet medycyna w zakresie wychowania dzieci, ona stwierdziła już dawno. Mimo tego, jej koncepcja wciąż jest na bocznym torze edukacji.
Czy znacie jakieś inne wspaniałe, choć mało znane kobiety?
Przychodzą mi też na myśl inne wspaniałe, utalentowane kobiety, które giną gdzieś w cieniu historii, np. Maria Montessori. To, co "odkrywa" współczesna psychologia, dydaktyka, czy nawet medycyna w zakresie wychowania dzieci, ona stwierdziła już dawno. Mimo tego, jej koncepcja wciąż jest na bocznym torze edukacji.
Czy znacie jakieś inne wspaniałe, choć mało znane kobiety?
Jedno z dzieł Camille - "Walc"
Subskrybuj:
Posty (Atom)