poniedziałek, 14 listopada 2011

Małżeńska przysięga

"Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci"
Te słowa wypowiedziało już miliony ludzi na świecie. Ale - jak dowodzą rosnące statystyki rozwodowe - niewielu udaje się dotrzymać tej przysięgi. Na początku zapewne wszyscy wierzą, że właśnie takie będzie ich małżeńskie życie - wypełnione miłością, wiernością i prawdą. Często jednak okazuje się, że w gruncie rzeczy te wspaniałe cnoty są oczekiwaniami w stosunku do drugiej strony, których w dodatku nie ma ochoty spełnić.
Od wielu lat pracuję z parami, ludźmi, którzy przygotowują się do ślubu. I -choć w ciągu ostatnich liku lat widzę zmiany na lepsze - wiele osób nie zdaje sobie sprawy, co dla nich oznaczają słowa przysięgi. Mają jedynie mgliste pojęcie, które można streścić w zdaniu: "A potem żyli długo i szczęśliwie". Konkretów, pomysłów na to szczęście brak. Nie dotyczy to, niestety, młodych ludzi. Wtedy mogłabym uznać, że to wynik niedojrzałości. Często jednak taka sytuacja ma miejsce w przypadku osób, które są ze sobą długo, mają dzieci. Za każdym razem zdumiewa mnie beztroska i pochopność w składaniu takich wiążących deklaracji. I to nawet nie jest kwestia dojrzałości. Raczej bezmyślności. Takie osoby często tłumaczą się brakiem czasu; nie mają możliwości zatrzymać się i pomyśleć o swojej przyszłości, oczekiwaniach. "Wie Pani, jak to jest: praca-dom, praca-dom. Na nic innego nie mam już siły" - słyszę. Nie; nie wiem, jak to jest. Kiedy mam podjąć jakąś ważną, życiową decyzję, biorę kartkę, długopis i rozważam wszystkie "za" i "przeciw". W trudnych, kryzysowych momentach mogę wrócić do tych zapisków. Nawet, jak się okazuje, że podjęłam błędną decyzję, to przekonuję się, że była ona mądra (bo przemyślana) na miarę tamtego czasu i mojego poznania. Wiem, ze warto poświęcić czas na to.
Obecnie za mocno - moim zdaniem - promuje się podejście "idź za głosem serca". Takie impulsy są potrzebne i ważne. Ale największe znaczenia mają na początku, żeby coś zacząć, ruszyć siedzenie z miejsca. Niestety, nie na długo to wystarcza. Potem jest pole dla naszej racjonalności, planowania i decydowania. Te impulsy, to nasze emocje. One też są potrzebne i dobre, dodają kolorów naszym doświadczeniom. Ale wystarczająco wiele razy przekonałam się, że są "zasłoną dymną". Mądrym zachowaniem jest poczekać aż kurz opadnie. Wtedy możemy zobaczyć rzeczy wyraźniej i podjąć lepsze decyzje. Ma to ogromne znaczenie w przypadku decyzji o małżeństwie, szczególnie, że często oznacza to w konsekwencji dzieci i kredyt(y). Podejście "bo my się kochamy", to jedynie dobry początek do budowania poważniejszej relacji. Ale to za mało, by wytrwać razem wiele lat i tworzyć satysfakcjonujący związek.
Dobrze mieć świadomość, co dla mnie osobiście kryje się pod słowami przysięgi małżeńskiej. Czy tak samo rozumiemy wierność, uczciwość małżeńską? Własne przemyślenia mogą być początkiem ciekawej dyskusji.
Może słowa ślubowania, które znalazłam w książce J. Santorskiego "Ludzie przeciwko ludziom", lepiej oddają istotę małżeńskiej relacji?
"Biorę cię za męża (żonę), abyś mnie zadowalał(a), ale i frustrowała; byś wyczuwał(a) mnie i rozumiał(a), ale i nie dostrzegał(a) moich uczuć i punktu widzenia; byś cieszył(a) się, że jestem tym, kim jestem i nie narzucał(a) mi co mam robić, a czego nie; byś szanował(a) mnie i drwił(a) ze mnie [no, w każdym razie nie przy ludziach]; byś był(a) wobec mnie pobłażliwy(a), ale i wymagający(a), czasem egoistyczny(a), czasem nadmiernie troskliwy(a); byś był(a) nieustępliwy(a) i sprawiedliwy(a), dumny(a) i pokorny(a). Każde dobre doświadczenie, ale i nieporozumienie, i trudności będę traktować jako lekcję, którą mi zadajesz, abym się rozwijał(a) i będę ci za nią dziękować.A najpilniejszym(ą) uczniem (uczennicą) będę na lekcjach czułości, miłości i radości wspólnego życia"

środa, 26 października 2011

Bezrobotni moimi oczami

Po raz kolejny czytam w gazecie o dotacjach przyznawanym osobom bezrobotnym na własną firmę do 40.000 zł i comiesięcznym wspomaganiu w wysokości 1000 zł przez pierwsze pół roku i 500 zł przez kolejne pół. Zastanawiam się, jak to się ma do rozwoju przedsiębiorczości. Przecież takie osoby nic nie muszą robić. Wystarczy, że nie robiły nic (oprócz zarejestrowania się w urzędzie) do tej pory ws. pracy. Wiem, że są wyjątki. Sama znam osoby, dla których zwolnienie z pracy stało się osobistym dramatem. Ale myślę, że stanowią one margines wśród bezrobotnych. Takie osoby często są też naprawdę zaangażowane w szukanie nowej. Jednak to nie zmienia, moim zdaniem, ogólnej tendencji. Mam doświadczenie w szkoleniu osób bezrobotnych, dla których tzw. 'pobudzanie chęci do rozwoju i przedsiębiorczości' jest tylko niepotrzebnym wymysłem urzędników. Ci ludzie w większości męczą się na różnych szkoleniach i uważają to za stratę czasu. Ze wzgardą mówią o niskich zasiłkach, za to mają olbrzymie problemy ze znalezieniem właściwej pracy, najlepiej niezbyt obciążającej, z wysokim wynagrodzeniem, blisko domu, w godzinach, kiedy dzieci są w szkole itp., itd. Mnożąc wymagania wobec odpowiedniego dla siebie zajęcia, często udowadniają, że tej pracy... nie ma. Decydują się często na założenie dofinansowanej własnej działalności gospodarczej (kolejny salon fryzjerski, kosmetyczny, sklep z odzieżą lub kwiaciarnia), bo „grzech nie wziąć takich pieniędzy” i starają się przetrwać określony czas. Po czym likwidują działalność. I tak za każdym razem publiczne, czyli nasze, pieniądze lądują w błocie. Nieudolność obecnego systemu walki z bezrobociem potwierdza m.in. ten artykuł
Według mnie, dawanie pieniędzy nie wspiera przedsiębiorczości. Umacnia jedynie wyuczoną (często też dziedziczną) bezradność. Rozmawiałam z wieloma osobami, które mieszkają lub mają zamiar wyjechać za granicę, bo tam są wysokie zasiłki.
Zapewne jest to kwestia mentalności, ale też rzetelnego i gruntownego przeanalizowania potrzeb i motywacji osób bezrobotnych przez ludzi zajmujących się tą problematyką. Praca nad tymi aspektami mogłaby rzeczywiście przynieść trwałe rezultaty. Bez tego wszelkie dotacje, zasiłki będą wspierać w większości przypadków cwaniactwo i bierność.

niedziela, 25 września 2011

Z życia pewnego pająka

Pod koniec wakacji na jednym z moich okien rozciągnął swoją sieć pająk. Zazwyczaj usuwam takich dzikich lokatorów, ale ten mnie zainteresował. Początkowo jego sieć była bardzo rzadka z wyraźnymi, pojedynczymi nitkami. Mimo że w kolejne dni grzmiało, wiało i padało, pająk pozostał na swoim miejscu. Wzmocnił tylko swą sieć i rozbudował ją. Zaczęło przybywać na niej małych muszek, które okazały się na tyle nieostrożne, żeby podlecieć za blisko. Po dwóch miesiącach było już jasne, że mój gość nieźle się urządził i wiedzie całkiem satysfakcjonujące życie: urósł, poszerzył zakres swojego wpływu, a nawet rozmnożył się! Potrafił przetrwać trudne chwile. Nie przeszkodziły mu w rozwoju warunki zewnętrzne. Moją początkową niechęć zastąpił podziw dla tego małego stworzonka, a konkretniej - dla tego, jak sobie radziło z trudnościami. Ten mały pająk pokazał mi kawałek życiowej mądrości. Uświadomił mi, że jeśli wiem, gdzie jest moje miejsce i mam świadomość celów, do jakich dążę, buduje to moją siłę i pozwala oprzeć się przeciwnościom. Po raz kolejny zobaczyłam, że szczęście, satysfakcja nie zależy od okoliczności, na które często nie mamy wpływu. I jednocześnie, że nie należy "zwijać żagli" przy pierwszych kłopotach.

poniedziałek, 12 września 2011

Sabbatical year czas zacząć

Uważam, że z takim urlopem jest trochę jak z ciążą. W którymś momencie trzeba powiedzieć: "Już czas".
I tak mój czas nadszedł. Zdecydowałam się na roczny urlop, który współcześnie i nowocześnie jest nazywany 'sabbatical year', a dawno, dawno temu - dokładniej: w starotestamentowych czasach - był to rok szabatowy lub jubileuszowy.
Mam świadomość, że będzie to dla mnie szczególny czas, który sama sobie podarowałam. Dlatego przygotowania do niego rozpoczęłam już wcześniej: zbierałam, zapisywałam swoje potrzeby, pomysły i pragnienia. Sporo tego wyszło.
Na początek jednak po prostu się rozchorowałam. Najpierw zwolnił mój organizm. Zapakowałam się więc do łóżka, zaparzyłam herbatę z lipy i malin i... włączyłam kabarety. Nie musiałam nigdzie gnać i załatwiać jakichś spraw "na wczoraj". Nikt też ode mnie nic nie chciał "na cito". Miałam czas chorować.
Potem przyszedł czas na psyche.. Zaczęłam się zastanawiać nad wieloma różnymi możliwościami i w konsekwencji nad tym, czego tak naprawdę chcę i potrzebuję. Ten proces wciąż trwa, ale przebijam się już przez skorupę swoich powierzchownych chceń do serca, do tego, o czym myślę od dawna, a do tej pory nie miałam na to czasu. Kilka rzeczy już mi się wyklarowało. Wraz z pewnością, że to jest to, przyszła ulga i pokój. Stworzyłam nawet konkretny plan swoich działań. Teraz dodać do tego konsekwencję i systematyczność, a może się okazać, że to będzie dla mnie bardzo dobry rok.
Niedawno spotkałam znajomą, która również zastanawiała się nad takim urlopem, ale stwierdziła, że przestraszyła się nudy. Jeśli ten czas miałby polegać na siedzeniu w domu - to rzeczywiście jest się czego bać. Ale tak naprawdę jest to wspaniała okazja, by podążyć za swoimi pragnieniami, marzeniami. Kto wie, gdzie ta droga mnie zaprowadzi?

czwartek, 11 sierpnia 2011

O tym, że przyjaźń to nie to, co się mówi, ale to, co się robi

Niedawno byłam z moją córką na filmie "Kubuś i Przyjaciele". Po raz kolejny mogłam podziwiać trwałą i niezachwianą, choć często wystawianą na próby, przyjaźń bohaterów. Kolejny raz Prosiaczek musiał pokonać swój strach; (ba! poszedł nawet dalej, wykazał się kreatywnością!); Kubuś szukał ciągle miodu, Królik wyrwał sobie sporo sierści z nerwów, Sowa się wymądrzała, Kłapouchy - jak zwykle - był w depresji z powodu zgubienia ogona, a Tygrys... szkolił osła na drugiego tygrysa. Mimo różnic w charakterze i w podejściu do życia po raz kolejny udało im się porozumieć.
Ta bajka ponownie uświadomiła mi, że dobrze mieć różnych ludzi wokół siebie. A jeszcze lepiej mieć różnych (o innych zainteresowaniach, poglądach itp. ) przyjaciół. Na dłuższą metę - jak dla mnie - to męczące rozmawiać, przebywać często z kimś, kto zgadza się z nami, "też tak myśli", czy powtarza "dokładnie" po każdym naszym stwierdzeniu.
W lipcu przeżyłam trudną dla siebie sytuację, zarówno pod względem zawodowym, jak i osobistym. Kilka ładnych lat pracy nad sobą pozwoliły mi nie ulec czarnym myślom. Ale dużą rolę w takim emocjonalnym stanięciu na nogi odegrali też moi przyjaciele. Wiele godzin rozmów, spotkania, wsparcie odsunęły na dalszy plan to, co się wydarzyło. Za to pozwoliło mi bardzo wyraźnie zobaczyć i doświadczyć PRZYJAŹNI - budowanej niemal codziennie przez kilka ostatnich lat, w trakcie których nie zawsze było między nami idealnie.
Dobrze mieć przyjaciół. Nie tylko po to, by mieć do kogo zadzwonić, spotkać się na kawie, czy prosić o przysługę. Również po to, by - kiedy grunt usuwa ci się spod nóg - można było skoczyć w ich wyciągnięte ramiona.
Dziś w internecie był artykuł ze zdjęciem (odnośnie zamieszek w Londynie) dobrze ilustrujący właśnie taką sytuację (dostępny jest tutaj) - Polka wyskoczyła z okna płonącego budynku wprost w ręce przyjaciół i sąsiadów.
Dobrze mieć kogoś, kto wyciągnie do nas te ręce...



Pozdrawiam swoich Przyjaciół! Dziękuję za to, że jesteście!




czwartek, 4 sierpnia 2011

Morze, nasze morze

Co roku od początku sezonu urlopowego śledzę informacje na temat wypoczynku nad Bałtykiem. Temat zajmuje mnie o tyle, że mieszkam na Wybrzeżu i często zastanawiam się, po co ludzie tu przyjeżdżają w lipcu i sierpniu. Co roku słyszę i czytam o tym, jak na naszych plażach jest brudno, głośno, drogo i bardzo często zimno. Do tego można się zgubić w tłumie turystów. Bawią mnie tablice stojące przed różnego typu knajpami z informacją o serwowaniu "świeżego rekina". (Ciekawe, czy ktoś się na to nabiera?) Z tych powodów rzadko jeżdżę nad morze w sezonie. Jeśli już, na plaży pojawiam się pod wieczór. Idę wtedy brzegiem morza po prawie pustej plaży i słucham szumu fal zamiast: "Piwko, zimne piwko!". Taki spacer relaksuje i sprawia mi przyjemność. Według mnie, najlepszy do odpoczynku czas nad Bałtykiem to maj i wrzesień. Nie ma tłumów, jest wystarczająco ciepło, plaże jeszcze albo już uprzątnięte, a okoliczne puby, bary, budki z muszelkami znad Morza Śródziemnego pozamykane - jest więc tanio, bo nie ma gdzie wydać pieniędzy. Wiem, że nie każdy może się wyrwać na wieczorny spacer nad nasze morze. Jednak nie o samo miejsce tu chodzi. Warto jednak zastanowić się, jaki sposób odpoczynku będzie nam najlepiej służył, czego potrzebujemy (chcemy być z ludźmi, czy raczej wolelibyśmy samotność i ciszę? wolimy mieć dostęp do różnych rozrywek, atrakcji, czy wystarczy nam dobra książka i piękne widoki?). Odpoczynek to sztuka. Dobry odpoczynek dla każdego będzie oznaczał coś innego. Wynika bowiem ze świadomości swoich potrzeb, pragnień i celów. To te elementy decydują o tym, że ja odpoczywam, spacerując wieczorem po plaży, a ktoś inny woli odpocząć leżąc na kocu i opalając się. Ważne, by na formę wypoczynku zdecydować się świadomie, posłuchać, co nam mówi  nasze ciało, gdzie chce być nasze serce, czego potrzebuje nasz umysł.. Kiepskim pomysłem jest kierowanie się tutaj modą, chęciami czy zdaniem znajomych. Wypoczynek jest specjalnym czasem dla nas. Warto go dobrze wykorzystać.


Podczas jednego z tych relaksujących spacerów.

PS. Na "Wirtualnej Polsce" znalazłam artykuł na temat tego, jakie pamiątki można kupić nad Bałtykiem :) Link dostępny jest tutaj.