piątek, 22 lutego 2013

Najważniejsze to... mieć święty spokój?

Temat "świętego spokoju" wraca do mnie coraz częściej, jakby dopominał się o swoje... Mam wrażenie, że to cel życiowy coraz większej liczby osób.
W pracy unikamy konfliktów w imię "świętego spokoju", dla niego rezygnujemy z asertywności, ulegamy dzieciom, godzimy się na 'mniej' lub 'gorzej'. Bożek naszych czasów...
Kiedy już zrobimy wiele, aby go zadowolić, co dostajemy w zamian? Gdy już zgodzimy się na byle co, ulegniemy, czy osiągamy nasz cel?
Okazuje się, że nasze bóstwo jest nienasycone. I kiedy już wydaje się, że zadowoliliśmy wszystkich oprócz siebie, przychodzi kolejny dzień, nowe sytuacje, choć często ci sami ludzie wokół, i domagają się od nas kolejnej ofiary. A my po raz kolejny liczymy, że tym razem się uda. Ale Święty Spokój nadal jest nienasycony...
Przyznam, że nie potrafię tego zjawiska zdefiniować. Nie zależy mi na nim i nie poświęcam się dla niego, chociaż lubię od czasu do czasu pobyć sama. Lubię, gdy wokół dużo się dzieje i cieszę się ze swojej asertywności. Nie karmię tego bóstwa. Jednak dostrzegam dążenie do niego wielu osób wokół mnie.
Nie rozumiem tylko, dlaczego ma on być "święty"...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz